Kula.
: 12 gru 2023, 19:57
To chyba dobry dział.
Wszystko by się zgadzało...
Bawię się (o zgrozo, pewnie jak większość tu) w buszkrafty.
Pewnego razu, w okolicy kwietnia, wybraliśmy się z kumplami na nockę do lasu.
Miałem fajną zgraję, mieliśmy identyczny ekwipunek - jak coś się popsuje, to bierzemy od drugiego.
Mieliśmy wspólny namiot, piecyk, i parę innych dupereli.
Dodam, że było to za czasów licealnych - nie było funduszy na hiperultraprofitacticool szpej.
Do rzeczy.
Poszliśmy do lasu Krępieckiego, las położony obok mojej mieściny, w zasadzie całkiem sporawy, są wilki, łosie, dziki - bogaty.
Łącznie z tym, że w czasach 2WŚ miały tam miejsce egzekucje żydów i lokalesów - z uwagi na rozmiar lasu, przeprowadzane były w centrum lasu, teraz to są już obrzeża.
Poszliśmy z kumplami zapalić znicza, z uwagi, że pradziadek Sołtysa (Sołtys to kumpel), zginął w tym lesie z rąk SS.
Potem obraliśmy cel - rezerwat dębów.
Piękny sektor lasu, czysty, daleko od dróg, madki z dzieckami się tam nie zapuszczały, więc można było się zresetować.
Dosłownie zresetować, nie było tam zasięgu, nie było nic. Żywej duszy...
Do czasu....
Rozbiliśmy nasz namiot. Było nas 3. Ja, Sołtys i Kazek.
Kazek to kumpel leśnik - straszny świr jeśli chodzi o lasy.
Zaraziłem go bushcraftem, poszło tak daleko, że skończył na leśnictwie.
Po namiocie przyszedł czas na piecyk, piecyk jakiś wtedy top of the top. Kosztował chyba ze 4 kafle.
Spanie na skórach, bo wygodniej, bez czołówek, ino lampy naftowe.
Taki trochę oldschool, ale jednak newschool.
Drzewno nazbierane, wszystko rozłożone, to stwierdziliśmy, że pora rozpocząć imprezę.
Opiszę sylwetki, bo to dosyć ważne.
Ja - postawny, wesoły, gaduła, zawadiaka, raczej ekstrawertyk.
Sołtys - średni w gabarycie, dusza towarzystwa, człowiek uśmiech, mocno przesadzony próg bólu - w sensie, nic go nie boli, niczego się nie boi, nawet własnej głupoty.
Kazek - tzw. cienkopis, chudzina straszna, nasz ''mózg'', najstarszy z nas, obrzydliwie chory - coś z płucami (nie pamiętam teraz), człowiek encyklopedia.
Impreza start. Siedliśmy, dłubiemy łyżki, w tle leci jakieś country, no zwykłe rozmowy chłopaków przy ognisku.
Co jakiś czas ktoś wychodził się odlać, po drewno - no normalne rzeczy.
Dopijamy pierwszą flaszkę Capitana Morgana, Sołtys stwierdził, że jego wiewiórczy pęcherz, nie pozwoli mu usiedzieć chwili dłużej i on musi iść, a skubany miał takie ruchy, że nam cały namiot wietrzył.
Kilkukrotnie.
To może wydawać się infantylne, ale słuchaliśmy jak sikał.
Nagle, słyszymy jak wzdycha, stęka... No dziwne przy sikaniu, zwłaszcza w tym wieku.
Po czym pada magiczny zwrot, charakteru dodały emocje - raczej dramatyczne, zwrot brzmiący ''o, ku*wa... o japie*dole...".
Najsampierw, myśleliśmy, że może jakieś kamienie w nerkach
Tak jak pisałem, Sołtys, to ten najbardziej odważny całej 3.
Zawołał nas: "Ej, chodźcie na dwór, bo chyba mi się coś we łbie lasuje".
Po tych słowach, Ja i Kazek, spojrzeliśmy na siebie, miny mieliśmy nietęgie.
Wychodzimy, i widzimy coś naprawdę dziwnego.
Nieopodal nas, w sektorze obok rezerwatu dębów, nad młodnikiem świerkowym, na wysokości pi razy drzwi - 5/6 metrów, około 40 metrów w linii prostej od nas pojawiła się duża kula światła.
Ale nie jest najważniejsze to, że to kula światła.. To kula światła, która świeci, w sensie widać ją ewidentnie na tle lasu - ale ona niczego nie oświetlała. Bujała się jak wahadło, ale nie w jednej osi. Ona chodziła góra-dół-lewo-prawo.
Żeby było lepiej, ona schodziła w dół, i zasłaniała świerki, jednocześnie wiedzieliśmy, że ona nie jest na "ścianie", tylko nad młodnikiem.
Tak jakby wycinała fragment obrazu. Jak gumka w paincie.
Staliśmy jak (proszę się nie obrażać, ale autentycznie) dałny i gapiliśmy się w kule
Nie była to mała kulka. To była olbrzymia kula, o średnicy 1.5m-2m.
Kolor jakim świeciła, można najbardziej przyrównać do tego, jak przystawimy do palca latarkę, taki ciepły, ale biały ciepły.
Światło rzucała też jak latarka przez palec. Czyli widać, że świeci, ale nic w koło nie jest oświetlone.
Nie widzieliśmy, żeby młodnik od tej kuli rzucał cień.
Kula ta nie wydawała żadnych dźwięków, słyszeliśmy tylko wiatr.
Dalej staliśmy, to było dla nas niesamowite to co zobaczyliśmy.
Nasze biedne 18letnie umysły, nie były w stanie sobie tego wytłumaczyć, gapiliśmy się jak sroka w gnat.
Nagle, zniknęło. Po prostu, nie odleciało, nie skurczyło się - po prostu zgasło.
Tak jak żarówka.
Świeciliśmy latarkami, ale niczego tam nie było, cały czas w jakimś szoku, amoku - nie wiem jak nazwać uczucie które nas wtedy wypełniało.
Po prostu nie jest ono do opisania. Nie to że było ponure, złe, czy był to strach - bardziej przerażająca ciekawość.
Najlepiej było później. Bo jak kula zgasła, to my automatycznie dostaliśmy ''liścia'', tak jakby ktoś kubeł zimnej wody wylał.
Dotarło do nas, że no heloł... Siedzimy w środku lasu, pojawiła nam się jakaś kula, a my zamiast spieprzać, to stoimy we 3 jak głupki i się nie możemy nadziwić.
Po tej refleksji, całe nasze obozowisko, zostało popakowane w 10 minut, a my sprintem uciekliśmy do chałup - to był mój pomysł.
Bo to ja jestem ten odważny
Do tej pory, a minęło już parę ładnych lat, żaden z nas nie potrafi znaleźć informacji, co to takiego było.
Najlepsze jest to, że każdy z naszej 3 widział to samo - bezsprzecznie.
Raz jeden jedyny słyszałem o podobnej akcji, przeżył ją mój teściu. Opisywał dokładnie to samo co ja.
Od razu mówię - piorun kulisty wykluczony. On oświetla, i nie porusza się z taką gracją jak tamta kula.
nikt z naszej fantastycznej 3, nie może znaleźć informacji odnośnie tego co tam się stało. Zginiona dusza nie, piorun nie, wszystkie podobne rzeczy, miały jakieś ale. Inny kolor, dźwięki, prędkość, rozmiar, wysokość, kształt - no przypadek jeden na milion.
Jeśli ktoś z was interesuje się takimi sprawami, chętnie dowiem się co to mogło być... Wierci mi to dziurę w brzuchu od kilku lat.
No i zapraszam do dyskusji - bo jest o czym.
Pozdr.
Wiktor.
Wszystko by się zgadzało...
Bawię się (o zgrozo, pewnie jak większość tu) w buszkrafty.
Pewnego razu, w okolicy kwietnia, wybraliśmy się z kumplami na nockę do lasu.
Miałem fajną zgraję, mieliśmy identyczny ekwipunek - jak coś się popsuje, to bierzemy od drugiego.
Mieliśmy wspólny namiot, piecyk, i parę innych dupereli.
Dodam, że było to za czasów licealnych - nie było funduszy na hiperultraprofitacticool szpej.
Do rzeczy.
Poszliśmy do lasu Krępieckiego, las położony obok mojej mieściny, w zasadzie całkiem sporawy, są wilki, łosie, dziki - bogaty.
Łącznie z tym, że w czasach 2WŚ miały tam miejsce egzekucje żydów i lokalesów - z uwagi na rozmiar lasu, przeprowadzane były w centrum lasu, teraz to są już obrzeża.
Poszliśmy z kumplami zapalić znicza, z uwagi, że pradziadek Sołtysa (Sołtys to kumpel), zginął w tym lesie z rąk SS.
Potem obraliśmy cel - rezerwat dębów.
Piękny sektor lasu, czysty, daleko od dróg, madki z dzieckami się tam nie zapuszczały, więc można było się zresetować.
Dosłownie zresetować, nie było tam zasięgu, nie było nic. Żywej duszy...
Do czasu....
Rozbiliśmy nasz namiot. Było nas 3. Ja, Sołtys i Kazek.
Kazek to kumpel leśnik - straszny świr jeśli chodzi o lasy.
Zaraziłem go bushcraftem, poszło tak daleko, że skończył na leśnictwie.
Po namiocie przyszedł czas na piecyk, piecyk jakiś wtedy top of the top. Kosztował chyba ze 4 kafle.
Spanie na skórach, bo wygodniej, bez czołówek, ino lampy naftowe.
Taki trochę oldschool, ale jednak newschool.
Drzewno nazbierane, wszystko rozłożone, to stwierdziliśmy, że pora rozpocząć imprezę.
Opiszę sylwetki, bo to dosyć ważne.
Ja - postawny, wesoły, gaduła, zawadiaka, raczej ekstrawertyk.
Sołtys - średni w gabarycie, dusza towarzystwa, człowiek uśmiech, mocno przesadzony próg bólu - w sensie, nic go nie boli, niczego się nie boi, nawet własnej głupoty.
Kazek - tzw. cienkopis, chudzina straszna, nasz ''mózg'', najstarszy z nas, obrzydliwie chory - coś z płucami (nie pamiętam teraz), człowiek encyklopedia.
Impreza start. Siedliśmy, dłubiemy łyżki, w tle leci jakieś country, no zwykłe rozmowy chłopaków przy ognisku.
Co jakiś czas ktoś wychodził się odlać, po drewno - no normalne rzeczy.
Dopijamy pierwszą flaszkę Capitana Morgana, Sołtys stwierdził, że jego wiewiórczy pęcherz, nie pozwoli mu usiedzieć chwili dłużej i on musi iść, a skubany miał takie ruchy, że nam cały namiot wietrzył.
Kilkukrotnie.
To może wydawać się infantylne, ale słuchaliśmy jak sikał.
Nagle, słyszymy jak wzdycha, stęka... No dziwne przy sikaniu, zwłaszcza w tym wieku.
Po czym pada magiczny zwrot, charakteru dodały emocje - raczej dramatyczne, zwrot brzmiący ''o, ku*wa... o japie*dole...".
Najsampierw, myśleliśmy, że może jakieś kamienie w nerkach
Tak jak pisałem, Sołtys, to ten najbardziej odważny całej 3.
Zawołał nas: "Ej, chodźcie na dwór, bo chyba mi się coś we łbie lasuje".
Po tych słowach, Ja i Kazek, spojrzeliśmy na siebie, miny mieliśmy nietęgie.
Wychodzimy, i widzimy coś naprawdę dziwnego.
Nieopodal nas, w sektorze obok rezerwatu dębów, nad młodnikiem świerkowym, na wysokości pi razy drzwi - 5/6 metrów, około 40 metrów w linii prostej od nas pojawiła się duża kula światła.
Ale nie jest najważniejsze to, że to kula światła.. To kula światła, która świeci, w sensie widać ją ewidentnie na tle lasu - ale ona niczego nie oświetlała. Bujała się jak wahadło, ale nie w jednej osi. Ona chodziła góra-dół-lewo-prawo.
Żeby było lepiej, ona schodziła w dół, i zasłaniała świerki, jednocześnie wiedzieliśmy, że ona nie jest na "ścianie", tylko nad młodnikiem.
Tak jakby wycinała fragment obrazu. Jak gumka w paincie.
Staliśmy jak (proszę się nie obrażać, ale autentycznie) dałny i gapiliśmy się w kule
Nie była to mała kulka. To była olbrzymia kula, o średnicy 1.5m-2m.
Kolor jakim świeciła, można najbardziej przyrównać do tego, jak przystawimy do palca latarkę, taki ciepły, ale biały ciepły.
Światło rzucała też jak latarka przez palec. Czyli widać, że świeci, ale nic w koło nie jest oświetlone.
Nie widzieliśmy, żeby młodnik od tej kuli rzucał cień.
Kula ta nie wydawała żadnych dźwięków, słyszeliśmy tylko wiatr.
Dalej staliśmy, to było dla nas niesamowite to co zobaczyliśmy.
Nasze biedne 18letnie umysły, nie były w stanie sobie tego wytłumaczyć, gapiliśmy się jak sroka w gnat.
Nagle, zniknęło. Po prostu, nie odleciało, nie skurczyło się - po prostu zgasło.
Tak jak żarówka.
Świeciliśmy latarkami, ale niczego tam nie było, cały czas w jakimś szoku, amoku - nie wiem jak nazwać uczucie które nas wtedy wypełniało.
Po prostu nie jest ono do opisania. Nie to że było ponure, złe, czy był to strach - bardziej przerażająca ciekawość.
Najlepiej było później. Bo jak kula zgasła, to my automatycznie dostaliśmy ''liścia'', tak jakby ktoś kubeł zimnej wody wylał.
Dotarło do nas, że no heloł... Siedzimy w środku lasu, pojawiła nam się jakaś kula, a my zamiast spieprzać, to stoimy we 3 jak głupki i się nie możemy nadziwić.
Po tej refleksji, całe nasze obozowisko, zostało popakowane w 10 minut, a my sprintem uciekliśmy do chałup - to był mój pomysł.
Bo to ja jestem ten odważny
Do tej pory, a minęło już parę ładnych lat, żaden z nas nie potrafi znaleźć informacji, co to takiego było.
Najlepsze jest to, że każdy z naszej 3 widział to samo - bezsprzecznie.
Raz jeden jedyny słyszałem o podobnej akcji, przeżył ją mój teściu. Opisywał dokładnie to samo co ja.
Od razu mówię - piorun kulisty wykluczony. On oświetla, i nie porusza się z taką gracją jak tamta kula.
nikt z naszej fantastycznej 3, nie może znaleźć informacji odnośnie tego co tam się stało. Zginiona dusza nie, piorun nie, wszystkie podobne rzeczy, miały jakieś ale. Inny kolor, dźwięki, prędkość, rozmiar, wysokość, kształt - no przypadek jeden na milion.
Jeśli ktoś z was interesuje się takimi sprawami, chętnie dowiem się co to mogło być... Wierci mi to dziurę w brzuchu od kilku lat.
No i zapraszam do dyskusji - bo jest o czym.
Pozdr.
Wiktor.