kamykus, trzymam kciuki
Są różne podejścia do tematu turystyki, różne ludzkie temperamenty, różne wypady - od weekendu na rybkach czy spotkania w knajpie przy kawie, po takie do których człowiek przygotowuje się po kilka lat albo inwestuje masę środków. Od archeologii eksperymentalnej po himalaistykę, nisz jest prawie tyle, ilu zainteresowanych. Ciężko się dograć, trafić na właściwych ludzi, zbieżne cele, metody i środki, czas i miejsce. Dlatego od umawiania się są fora tematyczne, tak mi się wydaje. Podoba mi się buszkraftowa skromność i improwizacja w temacie sprzętu, dlatego wylądowałem tu właśnie, surwiwal "na sucho" mnie nie kręci, buszkraft to nie moja para kaloszy, bo w polskich warunkach trzeba mieć do tego kilka hektarów własnego lasu, noże mnie nie interesują, podobnie krzesiwa, pionierski klimat czy kajaki (pracowałem kiedyś w wypożyczalni!). Nie mam nic przeciwko, nie gardzę, nic w tym stylu - po prostu siedzę po uszy zagrzebany w innych rzeczach. A że dodatkowo dostaję wysypki na samą myśl o imprezach masowych, to się nie pcham na zloty - i tyle.
Uprawiam turystykę pieszą i nie wspominam za dobrze momentów, w których zamienia się ona w turystykę pieszą z elementami surwiwalu. Pęcherze na nogach zniesę, zaradzić umiem, ale sterylizacja wody z rzeki jodyną to niepotrzebne ryzyko - najczęściej skutek wadliwej planistyki. Robię czasem trochę zdjęć i raczej staram się wstawać przed wschodem słońca, zwykle mi się to udaje bez budzika.
Nie mam jakiegoś ciśnienia na maszerowanie w towarzystwie, nigdy nie miałem, stąd moje anonse są dziwne. Wiem, że pewnych rzeczy pewni ludzie nie robią; nikt, kto chce łapać płocie paszczą nie zadeklaruje, że będzie lazł 25-30 km dziennie z buta, na przykład. I nie przejdzie. Zostanie, nie dogoni, odparzy sobie stopy w desantach, skończy się delikwentowi ibuprom i wróci do domu. I tyle będzie z tych obaw przed "trafieniem na wariata", w pewnych warunkach oszołomy rozbrajają się sami, wystarczy takowe sprowokować.
Przykładowo, spotkałem dwóch młodych chłopaków w Rewie. Przechodziłem, zagadali, pogadaliśmy chwilę. Szli w tym samym kierunku, jak się okazało, ale inną trasą. Wypoczęci, z lekkimi plecakami, raczej nie z myślą o noclegu, ale chcieli dojść do Jastarni. Myślę sobie - może surwiwalisty jakieś, bo klimat jeszcze letni i ostatni tydzień wakacji; to jest mój dzień drogi, ale raczej nie ich... Od słowa do słowa - oni pójdą brzegiem, rezerwatem, ja szlakiem, dookoła rezerwatu. Rzuciłem "Gdzieś tam się miniemy". Gdyby łapali kijanki, palili ognicho, zamotali się w tym rezerwacie, to byśmy się nie minęli.
Wpadłem na nich 10 km dalej, pocisnęliśmy razem aż do Swarzewa, gadając o wrażeniach z plaży w Rzucewie, pęcherzach i rozpoznawaniu czerniaka - koledzy wsiedli w pociąg, a ja polazłem dalej, dzień skończyłem przed Chałupami.
Już to kiedyś pisałem: jak sam lezę, to śpię w krzakach, ognisk nie palę, kiełbas nie jadam, piwa nie pijam, śmieci nie rozrzucam, jak się nie wyśpię, to odsypiam w dzień, gotować też nie muszę. Jestem bardzo nieortodoksyjny i miło mi się czasem z kimś spotkać, poznać, pogadać, rozpalić ognicho i uwędzoną kiełbachę zapić browcem. Jeżeli mamy podobne tempo marszu - idziemy razem, jeżeli połowa grupy wstaje o 5, połowa o 12, to nie ma sensu na siebie czekać. Nie trzeba od razu robić razem wszystkiego, wystarczy trafiać od czasu do czasu w te same miejscówki...
Ostatni wypad zerwałem w Helu po tym, jak przez kilka dni słabo się czułem. Planowałem jeszcze pocisnąć do Ustki, lazłbym 5-6 dni pięknymi plażami, po drodze czekał na mnie SPN. Przerwałem marsz bez wyrzutów, bez zobowiązań, zrobiłem co miałem do zrobienia, wracałem z uśmiechem na ustach. Wystartowałem z dziwnego miejsca (Blanki k. Lidzbarka Warmińskiego), tęgo zaprawiony nalewkami od babki zielarki. Widziałem jak lato ustępuje miejsca jesieni, widziałem cudne chmury nad Warmią, przepłynąłem statkiem z Fromborka do Krynicy, dolazłem do granicy Unii z Federacją, gdzie na słupie z zakazem przekraczania granicy ktoś zapiął bransoletkę z tęczowych piórek; trafiło mi się kilka kompletnie magicznych momentów nad morzem - w sumie więcej dobrego, niż sobie wymarzyłem. Takie są te moje wypady - dużo wrażeń, sporo kilometrów, ale bez ciśnienia i bez napiętych planów. Ważne, żeby się chciało chodzić. Trudno mi nawet określić model takiej turystyki, poza tym, że jest ona piesza i że nie zawsze chodzę szlakami.