Opowieści wiatru
Moderatorzy: Morg, GawroN, thrackan, Abscessus Perianalis, Valdi, Dąb, puchalsw
- zdybi
- Posty: 435
- Rejestracja: 01 lut 2009, 22:46
- Lokalizacja: zachpom
- Gadu Gadu: 9522989
- Płeć:
- Kontakt:
Opowieści wiatru
Czasem przysiądę przed klawiaturą i coś napiszę.To jest wstęp,chce aby było tu dużo opisów przyrody;zwierząt,zjawisk,życia codziennego itd...Jeśli starczy cierpliwości to będzie się rozwijać.Scenariusz jest dosyć ciekawy ale liczę na wasze opinie
Opowieści wiatru
Chmury układały się w długie ,ciemne pasma ,poprzetykane między sobą ,jasną ,złotawą poświatą zachodzącego słońca. Zapowiedź złej pogody. Ciężkie ,obwisłe kontury postrzępionych obłoków ,gnane przez jesienny wiatr, poczęły rozlewać się leniwie dokoła, zasnuwając niebo aż po horyzont.
Słońce tracąc swą moc, ostatnimi promieniami, przebijało się przez wolne od zasłony chmur przestrzenie. Na moment jednak, gdyż niecierpliwy wiatr ,gasił te przebłyski ,nasuwając w to miejsce następną partię, ciemnych jak ołów chmur. Nadciągał chłodny, deszczowy front.
Nad rozległym, sosnowym lasem, pojawiły się sylwetki wielkich i czarnych jak węgiel ptaków. Kruki, wirtuozi podniebnych akrobacji, nie bacząc na silny wiatr, wyleciały na ostatni tego dnia, lot patrolowy. Balansują w powietrzu, starając się wykorzystać ciepłe prądy powietrza. Tracąc wysokość ,co któryś z ptaków, odwraca się pod wiatr i bijąc miarowo skrzydłami, wzbija się wyżej.Za moment wykonuje nagły zwrot i z rozpostartymi szeroko skrzydłami, pędzi przed siebie, pchany wiatrem. Siłą rozpędu, podbija swą sylwetkę do góry, na sekundę jakby zastyga w powietrzu i ze zwiniętymi skrzydłami spada na drugiego ptaka, pozorując atak. Czasem obydwa ptaki, spadają kilka metrów w dół, we wzajemnej zabawie, składając i rozpościerając skrzydła. Podniebna gonitwa trwa nieprzerwanie, do momentu, aż któraś z par, odłączy się od stada i odleci na dalszą odległość. Ptaki te, zdają się bawić lotem, w przestworzach są w swoim żywiole a latanie, wyraźnie sprawia im przyjemność. Jeden z ptaków zauważył coś na ziemi i krążąc, począł pikować w dół. Gdy wylądował, rozejrzał się wkoło ostrożnie, poruszył skrzydłami i bujając się na boki, ruszył w kierunku upatrzonego celu.
Automatycznie, obok wylądował drugi ptak. Popatrzały na siebie badawczo, po czym jeden z kruków nadął szyję i kiwając głową w dół i w górę, zaczął krakać, w sobie tylko znanym języku. Zniżył przy tym skrzydła tak, że lotkami dotykał niewielkich, rzepakowych liści, którymi porośnięte było całe pole.
Uwagę ptaka, przykuła gruda obornika. Rozrzucony i zaorany tuż po żniwach, sterczał gdzieniegdzie między młodym rzepakiem. Ptak podszedł do niej i ostrożnie, zaczął dziobem rozgarniać gęstą mierzwę, w nadziei znalezienia tam czegoś strawnego dla siebie. Kruk nie jest wybredny. Chwycił kawałek nie zjedzonej przez zwierzęta kukurydzy i machając skrzydłami , odskoczył kilka metrów w bok. Drugi ptak ,zajął jego miejsce, co chwila rozglądając się dokoła. Parę silnych uderzeń dzioba i kilka żółtych, miękkich ziaren kukurydzy. To wszystko co udaje się wydobyć z niewielkiej grudy.
Pojedynczym krakaniem, jeden z ptaków dał sygnał do odlotu. Lecą nisko nad polem, powoli zwiększając wysokość. Kierują się w stronę lasu. Na granicy pola, ptaki odnajdują cieplejszy prąd powietrza.
Zataczając kręgi, szybko odzyskują wysokość. Wiatr niesie je tam gdzie chcą. Znikają, za zasłoną drzew. Z ciemnej kurtyny nieba, zaczął kropić deszcz.
Na suchej, piaszczystej drodze, oddzielającej pola, spadające krople znaczyły wyraźny, powiększający się z każdą sekundą rysunek. Piach stawał się, coraz to bardziej mokry i ciemny. Sąsiadujące z drogą kukurydziane pole, zdawało się szumieć, niczym wzburzone morze, tym mocniej im silniej padało...
Na skraju, zwartej ściany kukurydzy, tuż przy miedzy, porośniętej rzadką trawą, pojawiła się sarna. Płowa, jeszcze letnia suknia, odbijała się wyraźnie od zielonych liści i przebarwionych czerwienią, kukurydzianych badyli. Zwierzę wietrzyło chwilę, po czym spokojnie zaczęło gryźć trawę. Mokra sierść, przyległa do ciała, tworząc podłużne zlepki, wzdłuż których spływała woda. Piach przylepiał się do raciczek, a każdy krok odsłaniał suchy, jaśniejszy trop. Trop, który pod wpływem deszczu, stawał się coraz mniej widoczny.
Nagle, sarna uniosła wyżej głowę, zaniepokojona czymś przestała przeżuwać. Uważnie przyglądała się, zwężającej w oddali drodze. Stała tak, wpatrzona jak posąg, woda spływała po głowie, wzdłuż oczu, niczym łzy, łzy deszczu… Cicho, bez pośpiechu, znikła w gęstwinie uprawy. Ślad za nią, znaczyły poruszające się nieznacznie wierzchołki roślin.
Na tle niesionego wiatrem deszczu ,pojawiła się sylwetka idącego człowieka. Szedł szybko, ubrany w płaszcz przeciwdeszczowy, z głową schowaną w kaptur. Maskujące barwy ubrania nie rzucały się w oczy, ale okryty czerwonym ortalionem plecak widoczny był z daleka. Lało coraz mocniej. Deszcz spływał po krawędziach kaptura, po rękawach i nieosłoniętych dłoniach, na których dał się poczuć dotkliwy chłód.
Mokre spodnie, stały się ciężkie i nieprzyjemnie zimne. Równie ciężkie, były oblepione błotem buty.
Rozjeżdżona przez rolnicze maszyny, polna droga nabierała wody w koleinach kół. Mężczyzna szedł pośrodku, omijając czasem co większą kałużę. Podniósł wzrok w stronę pobliskiej wsi, zaklął cicho i przeskoczył z impetem niewielką, ciemną jak niebo plamę wody.
Za kukurydzianym polem kończyła się piaszczysta, niewygodna droga, którą zastąpiła już twarda ale w równym stopniu dziurawa „asfaltówka”. Znajome sylwetki, wysokich i nie ogławianych wierzb, szumiały donośnie, miotane przez silny wiatr. Gubiły liście. Po prawej stronie drogi, stał niski, długi budynek z ceglanym, wysokim na kilka metrów kominem. Nie aktywny od lat, stworzył idealne miejsce pod bocianie gniazdo. Ogromne gniazdo, powiększane co roku przez parę klekotów, doczekało się ponad metrowej wysokości. Puste o tej porze roku. Nawet mieszkające w nim wróble w taki deszcz, schroniły się w suchszy kąt.
Niewielka wieś, której większą część stanowiły stare budynki inwentarskie byłego PGR-u i ogrodzona betonowym płotem ferma drobiu, rozmieszczona była wzdłuż drogi. Po lewej i prawej stronie w niewielkich odstępach od siebie, stały mieszkalne, jednorodzinne domy. Niektóre tworzyły rząd długich, podzielonych baraków, przetasowanych niewielkimi piętrowymi blokami. Za budynkami rozciągała się długa linia, ogródków uprawnych i niewielkich sadów. Całość opasana była rozległymi polami i ugorami, oraz ciemnozieloną linią lasu.
Przechodząc przez lipową aleję, zatrzymał się, wyjął spod płaszcza niewielką, czarną lornetkę i ostrożnie, aby nie zamoczyć szkieł, spojrzał na stojącą kilkanaście metrów dalej, starą i grubą topolę. Wodził chwilę wzrokiem, szukając w plątaninie liści znajomej sylwetki. Jest! Wysoko, pod obwisłym, suchym strzępem starej gałęzi, siedzi sowa. Puszczyk. Pięknie wybarwiony o rudawym upierzeniu, zdaje się drzemać.
Deszcz go nie dosięga, gałąź usychając stworzyła coś na wzór daszku, parasolki… Ponad wszystkimi budynkami, z dala od gwarnych dróg, znalazł sobie ciche i bezpieczne lokum. Siedzi spokojnie, cierpliwie wyczekując nocy, wiatr głaszcze mu pióra a szumiące w koronie drzewa liście, migoczą wesoło nie gotowe opaść jeszcze na ziemię.
A więc jesteś, ciągle na tym samym miejscu, niczym strażnik tej sędziwej topoli…-myślał w duchu, chowając szkła pod płaszcz. Ucieszył się z widoku ptaka, gdyż jakiś czas puszczyk nie pokazywał się w tym miejscu. Być może, nie był to nawet ten sam osobnik, którego zwykle widywał. Raz siedziały tam dwie sowy, jedna obok drugiej, obie rudawo ubarwione. Możliwe, że tak wygodne dla tych ptaków miejsce, długo nie pozostaje bez opieki…Rozmyślając , przeszedł przez pustą wieś, nie napotykając nikogo po drodze. Ogromny, rozłożysty krzak róży, wił się na ogrodzeniu, oplatając sobą cały płot. Wolna od jej uścisku była tylko bramka wejściowa. Róża pięła się nad nią łukiem, wspierana przez metalową podporę. Delikatnie szturchnął poplątaną konstrukcją. Obfity prysznic spadł na ziemię. Zwykle, przechodzący pod nią ludzie, trzaskali zamkiem furtki, strząsając całą obwisłą wodę na siebie. Z uchylonego okna, doleciał go przyjemny zapach gotowanego obiadu. Plecak oparł o schody w korytarzu i śpiesznym krokiem skierował się w stronę pralni. Stojący w rogu piec centralnego ogrzewania, dawał miłe ciepło przemarzniętemu ciału. Mokre ubranie, kapało wisząc na naprężonym sznurku. Dorzucił drwa do pieca. Ogień huczał przyjemnie, rzucając pomarańczowe światło na przeciwległą ścianę.
Zakładając suchy, wełniany sweter, wszedł milcząco do kuchni. Matka nalewała parującą zupę do pokaźnego talerza.
-Dłużej było siedzieć w tym lesie! –podniosła głos, stawiając talerz na stole. –Trąbią od wczoraj, że będzie padać, to po kiego diabła siedzisz tam cały dzień? Głupota nie zna granic. Telefon zostawiłeś i idziesz w las, Sławek dzwonił dwa razy –urwała.
- I co? –zapytał, przełykając łapczywie gorącą strawę.
-Nic, powiedziałam mu, że zadzwonisz do niego wieczorem. A co mógł chcieć? Pewnie umówić się w niedzielę na ryby.
Głos nieco jej zelżał. Wiedział, że nie lubiła, gdy spędzał całe dnie poza domem. Zwykle zabierał ze sobą jakąś porcję kanapek i termos herbaty. Tym razem nie wziął nic do jedzenia, więc po tych kilku godzinach spędzonych w lesie, poczciwa grochówka smakowała jak boska ambrozja. Tam jednak nie czuł głodu, czas upływał w szybkim tempie, a wszystkie doczesne problemy i sprawy, rozpływały się w powietrzu.
-Ojciec w garażu? –zapytał, odwracając głowę do okna, przez które widać było podwórze i garażową bramę.
-Tak, spawa jakąś rurę wydechową, przywiózł dzisiaj z Damienia. Sto osiemdziesiąt złotych, kawałek żelastwa. Mówi, że konieczna, bo inaczej przeglądu nie przejdzie.
-Ano, nie nowy samochód. Dobrze, że sam potrafi sobie naprawić. –dodał, skupiając się na jedzeniu.
-Jak bym miała jeszcze na mechaników wydawać, to całkiem trzeba by było przesiąść się na rower. –z założonymi do tyłu rękoma, stała przy oknie, wpatrzona w padający deszcz. –Ale leje, zaraz ulica zamieni się w rzekę. Widziałeś dzisiaj, chociaż jakieś grzyby w tym lesie? Podobno pokazują się podgrzybki, Bobrowska mówiła, że nazbierała koszyk w tym grubym, modrzewiowym pod Biesławiem. –mówiąc, wskazała palcem kierunek lasu.
-Jak wracałem, to znalazłem kilka sztuk, ale wszystkie takie wyrośnięte, pewnie robaczywe. Nie ma grzybów, za sucho, może teraz po tych deszczach. –odpowiedział, wkładając pusty talerz do zlewu.
-A tam nie ma, tyś nie pod nogi patrzył, tylko po drzewach, za ptakami. –spojrzała na niego z lekkim uśmiechem. –Wiesz, dzisiaj na płocie znowu siedział ten szary ptaszek z rudą plamą na szyi.
-Rudzik.
-Może, ale nie bał się zbytnio. Dziwne bo jesień w pełni, a on śpiewał jakby wiosnę poczuł.
-Często tak jest, gdy mają odlatywać, są tak podniecone, że na powrót zaczynają śpiewać. Nie wiadomo, czy w ogóle będzie miał chęć gdzieś lecieć. Teraz masa ptaków zimuje u nas. Zima bardziej przypomina jesień, ostatnio nawet porządnego śniegu nie było, pamiętasz? –nalał gorącej herbaty do przezroczystego kubka i usiadł przy stole.
-Lepiej śniegu nie wołaj, po co komu, przyjdzie na kilka dni i tylko chlapy narobi. Ja tam za nim nie tęsknię. –podeszła do zlewu, z zamiarem umycia naczyń. Dwie szklanki i jeden talerz, niewiele tego, ale jakoś drażnił ją widok brudnej zastawy. Wycierając ręce w białą ściereczkę, spojrzała na niewielką szafkę, wiszącą nad zmywakiem. Tam trafiała cała korespondencja i rachunki.
-List do ciebie. –podała kopertę – Od tej firmy, co kiedyś brałeś pożyczkę. Pewnie znowu namawiają, na jakiś super tani kredyt, hi, hi. – uśmiechnęła się cicho, odpalając papierosa.
Dusząca woń tytoniu, rozniosła się w powietrzu. Spojrzał na adres: „Seweryn Kornacki, Grotnica 7”.Zgadza się. Nawet nie otwierając koperty, cisnął nią w kosz. „Żadnych kredytów” –pomyślał podirytowany.
Opowieści wiatru
Chmury układały się w długie ,ciemne pasma ,poprzetykane między sobą ,jasną ,złotawą poświatą zachodzącego słońca. Zapowiedź złej pogody. Ciężkie ,obwisłe kontury postrzępionych obłoków ,gnane przez jesienny wiatr, poczęły rozlewać się leniwie dokoła, zasnuwając niebo aż po horyzont.
Słońce tracąc swą moc, ostatnimi promieniami, przebijało się przez wolne od zasłony chmur przestrzenie. Na moment jednak, gdyż niecierpliwy wiatr ,gasił te przebłyski ,nasuwając w to miejsce następną partię, ciemnych jak ołów chmur. Nadciągał chłodny, deszczowy front.
Nad rozległym, sosnowym lasem, pojawiły się sylwetki wielkich i czarnych jak węgiel ptaków. Kruki, wirtuozi podniebnych akrobacji, nie bacząc na silny wiatr, wyleciały na ostatni tego dnia, lot patrolowy. Balansują w powietrzu, starając się wykorzystać ciepłe prądy powietrza. Tracąc wysokość ,co któryś z ptaków, odwraca się pod wiatr i bijąc miarowo skrzydłami, wzbija się wyżej.Za moment wykonuje nagły zwrot i z rozpostartymi szeroko skrzydłami, pędzi przed siebie, pchany wiatrem. Siłą rozpędu, podbija swą sylwetkę do góry, na sekundę jakby zastyga w powietrzu i ze zwiniętymi skrzydłami spada na drugiego ptaka, pozorując atak. Czasem obydwa ptaki, spadają kilka metrów w dół, we wzajemnej zabawie, składając i rozpościerając skrzydła. Podniebna gonitwa trwa nieprzerwanie, do momentu, aż któraś z par, odłączy się od stada i odleci na dalszą odległość. Ptaki te, zdają się bawić lotem, w przestworzach są w swoim żywiole a latanie, wyraźnie sprawia im przyjemność. Jeden z ptaków zauważył coś na ziemi i krążąc, począł pikować w dół. Gdy wylądował, rozejrzał się wkoło ostrożnie, poruszył skrzydłami i bujając się na boki, ruszył w kierunku upatrzonego celu.
Automatycznie, obok wylądował drugi ptak. Popatrzały na siebie badawczo, po czym jeden z kruków nadął szyję i kiwając głową w dół i w górę, zaczął krakać, w sobie tylko znanym języku. Zniżył przy tym skrzydła tak, że lotkami dotykał niewielkich, rzepakowych liści, którymi porośnięte było całe pole.
Uwagę ptaka, przykuła gruda obornika. Rozrzucony i zaorany tuż po żniwach, sterczał gdzieniegdzie między młodym rzepakiem. Ptak podszedł do niej i ostrożnie, zaczął dziobem rozgarniać gęstą mierzwę, w nadziei znalezienia tam czegoś strawnego dla siebie. Kruk nie jest wybredny. Chwycił kawałek nie zjedzonej przez zwierzęta kukurydzy i machając skrzydłami , odskoczył kilka metrów w bok. Drugi ptak ,zajął jego miejsce, co chwila rozglądając się dokoła. Parę silnych uderzeń dzioba i kilka żółtych, miękkich ziaren kukurydzy. To wszystko co udaje się wydobyć z niewielkiej grudy.
Pojedynczym krakaniem, jeden z ptaków dał sygnał do odlotu. Lecą nisko nad polem, powoli zwiększając wysokość. Kierują się w stronę lasu. Na granicy pola, ptaki odnajdują cieplejszy prąd powietrza.
Zataczając kręgi, szybko odzyskują wysokość. Wiatr niesie je tam gdzie chcą. Znikają, za zasłoną drzew. Z ciemnej kurtyny nieba, zaczął kropić deszcz.
Na suchej, piaszczystej drodze, oddzielającej pola, spadające krople znaczyły wyraźny, powiększający się z każdą sekundą rysunek. Piach stawał się, coraz to bardziej mokry i ciemny. Sąsiadujące z drogą kukurydziane pole, zdawało się szumieć, niczym wzburzone morze, tym mocniej im silniej padało...
Na skraju, zwartej ściany kukurydzy, tuż przy miedzy, porośniętej rzadką trawą, pojawiła się sarna. Płowa, jeszcze letnia suknia, odbijała się wyraźnie od zielonych liści i przebarwionych czerwienią, kukurydzianych badyli. Zwierzę wietrzyło chwilę, po czym spokojnie zaczęło gryźć trawę. Mokra sierść, przyległa do ciała, tworząc podłużne zlepki, wzdłuż których spływała woda. Piach przylepiał się do raciczek, a każdy krok odsłaniał suchy, jaśniejszy trop. Trop, który pod wpływem deszczu, stawał się coraz mniej widoczny.
Nagle, sarna uniosła wyżej głowę, zaniepokojona czymś przestała przeżuwać. Uważnie przyglądała się, zwężającej w oddali drodze. Stała tak, wpatrzona jak posąg, woda spływała po głowie, wzdłuż oczu, niczym łzy, łzy deszczu… Cicho, bez pośpiechu, znikła w gęstwinie uprawy. Ślad za nią, znaczyły poruszające się nieznacznie wierzchołki roślin.
Na tle niesionego wiatrem deszczu ,pojawiła się sylwetka idącego człowieka. Szedł szybko, ubrany w płaszcz przeciwdeszczowy, z głową schowaną w kaptur. Maskujące barwy ubrania nie rzucały się w oczy, ale okryty czerwonym ortalionem plecak widoczny był z daleka. Lało coraz mocniej. Deszcz spływał po krawędziach kaptura, po rękawach i nieosłoniętych dłoniach, na których dał się poczuć dotkliwy chłód.
Mokre spodnie, stały się ciężkie i nieprzyjemnie zimne. Równie ciężkie, były oblepione błotem buty.
Rozjeżdżona przez rolnicze maszyny, polna droga nabierała wody w koleinach kół. Mężczyzna szedł pośrodku, omijając czasem co większą kałużę. Podniósł wzrok w stronę pobliskiej wsi, zaklął cicho i przeskoczył z impetem niewielką, ciemną jak niebo plamę wody.
Za kukurydzianym polem kończyła się piaszczysta, niewygodna droga, którą zastąpiła już twarda ale w równym stopniu dziurawa „asfaltówka”. Znajome sylwetki, wysokich i nie ogławianych wierzb, szumiały donośnie, miotane przez silny wiatr. Gubiły liście. Po prawej stronie drogi, stał niski, długi budynek z ceglanym, wysokim na kilka metrów kominem. Nie aktywny od lat, stworzył idealne miejsce pod bocianie gniazdo. Ogromne gniazdo, powiększane co roku przez parę klekotów, doczekało się ponad metrowej wysokości. Puste o tej porze roku. Nawet mieszkające w nim wróble w taki deszcz, schroniły się w suchszy kąt.
Niewielka wieś, której większą część stanowiły stare budynki inwentarskie byłego PGR-u i ogrodzona betonowym płotem ferma drobiu, rozmieszczona była wzdłuż drogi. Po lewej i prawej stronie w niewielkich odstępach od siebie, stały mieszkalne, jednorodzinne domy. Niektóre tworzyły rząd długich, podzielonych baraków, przetasowanych niewielkimi piętrowymi blokami. Za budynkami rozciągała się długa linia, ogródków uprawnych i niewielkich sadów. Całość opasana była rozległymi polami i ugorami, oraz ciemnozieloną linią lasu.
Przechodząc przez lipową aleję, zatrzymał się, wyjął spod płaszcza niewielką, czarną lornetkę i ostrożnie, aby nie zamoczyć szkieł, spojrzał na stojącą kilkanaście metrów dalej, starą i grubą topolę. Wodził chwilę wzrokiem, szukając w plątaninie liści znajomej sylwetki. Jest! Wysoko, pod obwisłym, suchym strzępem starej gałęzi, siedzi sowa. Puszczyk. Pięknie wybarwiony o rudawym upierzeniu, zdaje się drzemać.
Deszcz go nie dosięga, gałąź usychając stworzyła coś na wzór daszku, parasolki… Ponad wszystkimi budynkami, z dala od gwarnych dróg, znalazł sobie ciche i bezpieczne lokum. Siedzi spokojnie, cierpliwie wyczekując nocy, wiatr głaszcze mu pióra a szumiące w koronie drzewa liście, migoczą wesoło nie gotowe opaść jeszcze na ziemię.
A więc jesteś, ciągle na tym samym miejscu, niczym strażnik tej sędziwej topoli…-myślał w duchu, chowając szkła pod płaszcz. Ucieszył się z widoku ptaka, gdyż jakiś czas puszczyk nie pokazywał się w tym miejscu. Być może, nie był to nawet ten sam osobnik, którego zwykle widywał. Raz siedziały tam dwie sowy, jedna obok drugiej, obie rudawo ubarwione. Możliwe, że tak wygodne dla tych ptaków miejsce, długo nie pozostaje bez opieki…Rozmyślając , przeszedł przez pustą wieś, nie napotykając nikogo po drodze. Ogromny, rozłożysty krzak róży, wił się na ogrodzeniu, oplatając sobą cały płot. Wolna od jej uścisku była tylko bramka wejściowa. Róża pięła się nad nią łukiem, wspierana przez metalową podporę. Delikatnie szturchnął poplątaną konstrukcją. Obfity prysznic spadł na ziemię. Zwykle, przechodzący pod nią ludzie, trzaskali zamkiem furtki, strząsając całą obwisłą wodę na siebie. Z uchylonego okna, doleciał go przyjemny zapach gotowanego obiadu. Plecak oparł o schody w korytarzu i śpiesznym krokiem skierował się w stronę pralni. Stojący w rogu piec centralnego ogrzewania, dawał miłe ciepło przemarzniętemu ciału. Mokre ubranie, kapało wisząc na naprężonym sznurku. Dorzucił drwa do pieca. Ogień huczał przyjemnie, rzucając pomarańczowe światło na przeciwległą ścianę.
Zakładając suchy, wełniany sweter, wszedł milcząco do kuchni. Matka nalewała parującą zupę do pokaźnego talerza.
-Dłużej było siedzieć w tym lesie! –podniosła głos, stawiając talerz na stole. –Trąbią od wczoraj, że będzie padać, to po kiego diabła siedzisz tam cały dzień? Głupota nie zna granic. Telefon zostawiłeś i idziesz w las, Sławek dzwonił dwa razy –urwała.
- I co? –zapytał, przełykając łapczywie gorącą strawę.
-Nic, powiedziałam mu, że zadzwonisz do niego wieczorem. A co mógł chcieć? Pewnie umówić się w niedzielę na ryby.
Głos nieco jej zelżał. Wiedział, że nie lubiła, gdy spędzał całe dnie poza domem. Zwykle zabierał ze sobą jakąś porcję kanapek i termos herbaty. Tym razem nie wziął nic do jedzenia, więc po tych kilku godzinach spędzonych w lesie, poczciwa grochówka smakowała jak boska ambrozja. Tam jednak nie czuł głodu, czas upływał w szybkim tempie, a wszystkie doczesne problemy i sprawy, rozpływały się w powietrzu.
-Ojciec w garażu? –zapytał, odwracając głowę do okna, przez które widać było podwórze i garażową bramę.
-Tak, spawa jakąś rurę wydechową, przywiózł dzisiaj z Damienia. Sto osiemdziesiąt złotych, kawałek żelastwa. Mówi, że konieczna, bo inaczej przeglądu nie przejdzie.
-Ano, nie nowy samochód. Dobrze, że sam potrafi sobie naprawić. –dodał, skupiając się na jedzeniu.
-Jak bym miała jeszcze na mechaników wydawać, to całkiem trzeba by było przesiąść się na rower. –z założonymi do tyłu rękoma, stała przy oknie, wpatrzona w padający deszcz. –Ale leje, zaraz ulica zamieni się w rzekę. Widziałeś dzisiaj, chociaż jakieś grzyby w tym lesie? Podobno pokazują się podgrzybki, Bobrowska mówiła, że nazbierała koszyk w tym grubym, modrzewiowym pod Biesławiem. –mówiąc, wskazała palcem kierunek lasu.
-Jak wracałem, to znalazłem kilka sztuk, ale wszystkie takie wyrośnięte, pewnie robaczywe. Nie ma grzybów, za sucho, może teraz po tych deszczach. –odpowiedział, wkładając pusty talerz do zlewu.
-A tam nie ma, tyś nie pod nogi patrzył, tylko po drzewach, za ptakami. –spojrzała na niego z lekkim uśmiechem. –Wiesz, dzisiaj na płocie znowu siedział ten szary ptaszek z rudą plamą na szyi.
-Rudzik.
-Może, ale nie bał się zbytnio. Dziwne bo jesień w pełni, a on śpiewał jakby wiosnę poczuł.
-Często tak jest, gdy mają odlatywać, są tak podniecone, że na powrót zaczynają śpiewać. Nie wiadomo, czy w ogóle będzie miał chęć gdzieś lecieć. Teraz masa ptaków zimuje u nas. Zima bardziej przypomina jesień, ostatnio nawet porządnego śniegu nie było, pamiętasz? –nalał gorącej herbaty do przezroczystego kubka i usiadł przy stole.
-Lepiej śniegu nie wołaj, po co komu, przyjdzie na kilka dni i tylko chlapy narobi. Ja tam za nim nie tęsknię. –podeszła do zlewu, z zamiarem umycia naczyń. Dwie szklanki i jeden talerz, niewiele tego, ale jakoś drażnił ją widok brudnej zastawy. Wycierając ręce w białą ściereczkę, spojrzała na niewielką szafkę, wiszącą nad zmywakiem. Tam trafiała cała korespondencja i rachunki.
-List do ciebie. –podała kopertę – Od tej firmy, co kiedyś brałeś pożyczkę. Pewnie znowu namawiają, na jakiś super tani kredyt, hi, hi. – uśmiechnęła się cicho, odpalając papierosa.
Dusząca woń tytoniu, rozniosła się w powietrzu. Spojrzał na adres: „Seweryn Kornacki, Grotnica 7”.Zgadza się. Nawet nie otwierając koperty, cisnął nią w kosz. „Żadnych kredytów” –pomyślał podirytowany.
http://lukaszzdyb.blogspot.com
http://mybushcraft.blogspot.com
"Bo życie przecież po to jest,żeby pożyć"
http://mybushcraft.blogspot.com
"Bo życie przecież po to jest,żeby pożyć"
- Hillwalker
- Posty: 271
- Rejestracja: 03 wrz 2009, 09:10
- Lokalizacja: Dąbrowa Górnicza
- Płeć:
Cieszę się, że kolejna osoba pisze opowieści. Ciekawy klimacik, przeczytałem z zainteresowaniem. Mam jedną uwagę: z braku porządnego tabulatora warto robić odstępy między częściami tekstu, to ułatwia czytanie.
Moje podejście do pisarstwa: uważam, że jest to najlepsza forma przekazu, jaką wymyślono. Wszystkie inne (np film) pozostają daleko w tyle. Jest też sztuką trudną. Ktoś powiedział, że pisarz to człowiek, któremu układanie zdań idzie znacznie oporniej niż innym. Bo widzi niedoskonałość tych zdań i przeczuwa, jak dalece można je jeszcze poprawić.
Kiedy czytamy, pobudzamy umysł, ćwiczymy wyobrażnię, sami współtworzymy opowieść.
Czekam na kolejne teksty
Moje podejście do pisarstwa: uważam, że jest to najlepsza forma przekazu, jaką wymyślono. Wszystkie inne (np film) pozostają daleko w tyle. Jest też sztuką trudną. Ktoś powiedział, że pisarz to człowiek, któremu układanie zdań idzie znacznie oporniej niż innym. Bo widzi niedoskonałość tych zdań i przeczuwa, jak dalece można je jeszcze poprawić.
Kiedy czytamy, pobudzamy umysł, ćwiczymy wyobrażnię, sami współtworzymy opowieść.
Czekam na kolejne teksty
" YOU create your own reality "
- zdybi
- Posty: 435
- Rejestracja: 01 lut 2009, 22:46
- Lokalizacja: zachpom
- Gadu Gadu: 9522989
- Płeć:
- Kontakt:
Gdy wklejałem tekst,akapity i odstępy były.Po wysłaniu jest tak właśnie.
Ten tekst pisałem dawno temu,bardzo dawno...Powstało jeszcze kilkadziesiąt takich opisów zachowań zwierząt,głównie ptaków. Mam je w notatniku z przed 7 lat. Powoli chciałbym je ubrać w powieść ale nie zawsze jest natchnienie :->W moim przypadku,zwykle jesień i zima sprzyja takiemu pisaniu.
Ten tekst pisałem dawno temu,bardzo dawno...Powstało jeszcze kilkadziesiąt takich opisów zachowań zwierząt,głównie ptaków. Mam je w notatniku z przed 7 lat. Powoli chciałbym je ubrać w powieść ale nie zawsze jest natchnienie :->W moim przypadku,zwykle jesień i zima sprzyja takiemu pisaniu.
http://lukaszzdyb.blogspot.com
http://mybushcraft.blogspot.com
"Bo życie przecież po to jest,żeby pożyć"
http://mybushcraft.blogspot.com
"Bo życie przecież po to jest,żeby pożyć"
- Hillwalker
- Posty: 271
- Rejestracja: 03 wrz 2009, 09:10
- Lokalizacja: Dąbrowa Górnicza
- Płeć:
- Hakas
- Posty: 209
- Rejestracja: 03 lip 2008, 00:08
- Lokalizacja: Pomorze Zachodnie
- Tytuł użytkownika: KAPKANCZYK
- Płeć:
Witaj ZDYBI !
Bracie coś ten wiatr ustał!!
Czekam na kolejne opowiadanie, w którym tak pięknie jak i w tym słowami zaklniesz przyrodę i pory roku ...
Hakas
Bracie coś ten wiatr ustał!!
Czekam na kolejne opowiadanie, w którym tak pięknie jak i w tym słowami zaklniesz przyrodę i pory roku ...
Hakas
Wędruję poprzez świat polując, walcząc
i uzdrawiając
Przeklęty, kto miecz swój trzyma z dala od krwi - Bellicosa anima
Damnatus, qui gladio suo ab sanguem reservat - Bellicosa anima
i uzdrawiając
Przeklęty, kto miecz swój trzyma z dala od krwi - Bellicosa anima
Damnatus, qui gladio suo ab sanguem reservat - Bellicosa anima
- Hillwalker
- Posty: 271
- Rejestracja: 03 wrz 2009, 09:10
- Lokalizacja: Dąbrowa Górnicza
- Płeć:
- zdybi
- Posty: 435
- Rejestracja: 01 lut 2009, 22:46
- Lokalizacja: zachpom
- Gadu Gadu: 9522989
- Płeć:
- Kontakt:
Witam,witam...Kolejna część
Rześki i chłodny kwietniowy poranek,otworzył kartę nowego dnia. Jeszcze szarzało ale na horyzoncie i ponad daleką linią drzew,niczym rozlana różowa plama,widniała rozległa i bajecznie piękna poświata. Wschód słońca silnie kontrastował z błękitem nieba oraz zieloną soczystą oziminą pól i długimi cieniami przydrożnych drzew...
Mężczyzna szedł przez pole w stronę wschodzącego słońca. Bose nogi,wyczuwały rosę na lekko wzrosłym zbożu,jak i wszelkie grudki ziemi i kamienie. Spojrzał na stopy,były ubłocone- co za przyjemne uczucie, pomyślał- dlaczego nigdy wcześniej tego nie spróbowałem...Pragnął iść, przez to rozległe pole,iść tak, by ta wędrówka nie miała końca. Wiatr, delikatnymi podmuchami gładził twarz,włosy, poruszał rozpiętą koszulą... Widać było wyraźnie jak faluje zielona ozimina. Jak niewidoczna masa powietrza, porusza się szybko,znacząc swą obecność szumem i uginającymi się pod jego naporem połaciami roślin. Raz bliżej,raz dalej. W pewnym momencie zielone łany,ugięły się w stronę idącego człowieka. Widząc to rozłożył szeroko ręce. Wiatr powiał mocniej,ogarniając sylwetkę przyjemną,wiosenną bryzą- po czym cisza...spokój, jakby ten podmuch zatrzymał się właśnie przy nim,jakby znalazł się w hermetycznym pomieszczeniu...
Poczuł się lekko,bardzo lekko... W tym momencie, żadne racjonalne myślenie czy materialne odczucia nie miały znaczenia. Przyjemne,wręcz boskie uczucie,przenikliwej lekkości opanowało jego umysł i ciało. Czuł,że może właśnie za pomocą tego wiatru,unieść się w powietrze...wysoko ponad wierzchołki drzew. To odczucie było tak nieprawdopodobne,że gdzieś w podświadomości sam w to nie wierzył. I właśnie te przejawy racjonalnego myślenia,powodowały,że cała lekkość gasła,nikła i zaczynał spadać, spadać, spadać spaaaadać...Nieee
Seweryn poderwał się lekko z łóżka i podparł na łokciu. Wooow- co za zwariowany sen- pomyślał i uśmiechnął sam do siebie. Sięgnął po leżącą na stoliku komórkę. Siedem po szóstej. Może i dobrze,chociaż budzik był ustawiony na wpół do siódmej. Nic to jednak, trzeba wstawać, dzisiaj wielki dzień...
Plecak stał pod ścianą,spakowany z wieczora poprzedniego dnia. Obok złożona wędka z niewielkim woblerem,zapiętym o największą przelotkę. Po skrzypiących schodach,zszedł na dół do kuchni. Wstawił wodę i zasypał kawę w przezroczysty kubek,po czym podszedł do okna.
Na zewnątrz dopiero co świtało ale widać było wyraźną, różową poświatę na horyzoncie,brak chmur i blade,błękitne niebo. Jak we śnie... Termometr wiszący na remie okna wskazywał +5 stopni. Ciepło,a to akurat bardzo dobry znak.
Minął cichą i śpiącą wieś. Polna, piaszczysta droga wiła się niczym rzeka wśród pól. Ogrodzona ogłowionymi, wierzbami, tworzyła bardzo malowniczą scenerię- łącznie z zieloną oziminą i ciemną ścianą lasu. Na niewielkim polu,dumnie kroczyła para żurawi. Chadzały w obecności kilku pasących się saren i pary kruków.
Na widok człowieka wydarły z gardeł głośne i potężne- „krurrjuur”. Krzyczały na zmianę,alarmując całą okolicę swym podnieceniem. Głos odbijał się od ściany lasu echem, potęgując swoją siłę...
Wielkie ptaki, krzycząc poderwały się do lotu. Leciały ociężale i jakby z niechęcią, wiodąc za sobą wzrok człowieka. Sarny także czmychnęły niepostrzeżenie między drzewa. Tylko para kruków trwała na miejscu, iskając się na zmianę delikatnie i łapiąc pierwsze promienie wschodzącego słońca...Będąc w bezpiecznej odległości,ptaki te nie uciekają na widok idącego człowieka. Podrywają się niechętnie do lotu, dopiero gdy się ów obserwator zatrzyma,choćby na chwilę...
Chłopak szedł nieprzerwanie,nie chcąc ich płoszyć. Rześkie,wiosenne powietrze i wypoczęte nogi,niosły wędrowca coraz dalej i dalej... Marsz umilał śpiew skowronka polnego a potem na skraju lasu,bardzo przyjemny trel lerki. Zatrzymał się na chwilę. Zdjął plecak i wyjął aparat. Pierwsze promienie słońca przebijały się już nieśmiało ale nad polami, rysowała się jeszcze malownicza,mglista poświata poranka. Migawka trzasnęła kilka razy...Eechh...wiosna,wiosna!
Zamknął oczy, wsłuchiwał się w śpiew ptaków, odróżniając przy tym co poszczególne gatunki- oo, potrzeszcz,trznadel,sikorki- tam skowronek borowy zniża lot „lii,li,li,li,li,li,luuu”...przyjemnie,cholernie przyjemnie...
Świeża bryza mokrego od rosy, oranego pola unosiła się, gnana lekkim zefirkiem. Głębokim wdechem napełnił płuca. Raz,drugi,trzeci...wiosna pachnie inaczej,inaczej pobudza zmysły... Może to dziwne ale właśnie dźwięki i zapachy,działały najbardziej kojąco i dobitnie,właśnie wtedy gdy zamknął oczy. Takie momenty, gdy czujesz zapach ziemi po deszczu,świeżość listowia czy młodej trawy i żywicznego lasu- to chwile gdy rodzi się tęsknota...Zgaszona przez długi zimowy okres,teraz odzywa się ze zdwojoną siłą i woła, woła mocno... Żal mi ludzi,którzy tego wołania nie słyszą...
Na piaszczystej drodze,wyraźnie odbijały się tropy zwierząt. Lubił przechodzić właśnie tą dróżką, bo była to zawsze okazja, do wyciągnięcia kilku ciekawych informacji z życia lasu.
Oprócz pospolitych tropów saren i watahy dzików,dostrzegł trop jelenia- a właściwie łani. Obok niej przebiegał cielak z zeszłego roku. Wyraźne,mniejsze tropy chłystka, za duże na sarnie lecz zbyt małe na jelenia... Na krawędzi drogi,na mocniej ubitej ziemi,ciągnął się trop borsuka. Ostre,długie pazury i wielkie opuszki łap nie pozostawiały wątpliwości. Jaźwiec, pędził przed siebie,pewnymi susami...Wygłodniały,teraz patroluje swe rejony jeszcze aktywniej. Patrząc na linię tropów, Seweryn widział oczyma wyobraźni , jak masywne ciało borsuka „buja” się na boki, jak zwierzę stawia łapę za łapą, lekko pod kątem... Tu przystanął na moment,pewnie węszył i nasłuchiwał. Nagle trop skręcił ostro w stronę lasu i znikł na pierwszej połaci trawy.
Rzeka wiła się wśród łąk,pól i lasów. Na łąkach,jej brzegi porastały stare,rachityczne olchy i brzozy,poprzerastane kępami dzikiego bzu i wierzbowej łoziny...Nie była szeroka i rwąca. Ot zwykła rzeczułka,silnie meandrująca i wcale nie płytka. Bobry znaczyły na niej swą obecność, ściętymi osikami, okorowanymi gałęziami tych drzew,oraz dołkami i wykopami,tuż przy brzegu...Często, właśnie z takich zarwanych nor,wystawały powciągane,okorowane gałęzie. Chodząc jej brzegiem,należało mieć się na uwadze. Po zimie,takie dołki,potrafiły być niewidoczne, przykryte uschłą trawą. Ni stad ni zowąd, ziemia zarywała się pod nogami a delikwent lądował w noże,czasem płytkiej a czasem po pas...
Pozorny spokój,zakłócił przeciągły głos lecącego zimorodka „sciiiiiiit”! Błękitna strzała potoków i rzek, pirat wodnych autostrad...Pędzi zawrotną prędkością,omijając zręcznie wszelkie przeszkody na swej drodze. Skrzydłami porusza tak szybko,że oko ludzkie tego nie dostrzega a wygląda to wręcz tak, jak by nimi nie poruszał. Wyobraź sobie czytelniku,że możesz widzieć oczyma tego ptaka...- istny zawrót głowy- prędkość pędzącego bolidu i nagły zwrot w lewo obok pochyłego drzewa, cięcie zakrętu nad łanem uschłych pokrzyw... Potem jeszcze szybszy manewr między wiszącymi gałęziami czeremchy by w końcu zniżyć lot w linii prostej, tuż nad lustrem wody i stoop...Wylądował. Zdumiewające,jak ten ptaszek mógł w jednej sekundzie,tak zwolnić lot by wylądować na pochyłej gałązce bzu. Chirurgiczna dokładność i mistrzowska precyzja...
Znał to miejsce dokładnie. Siadał na tej gałązce nie raz,to jego stałe miejsce łowów. Rzeczka zwalnia tu nieznacznie ale nie wypłyca się za mocno i nie pogłębia- jest akurat...Zimorodek,podniecony swą aktywnością oddał z siebie przeciągłe „ sciii- sicit- scii”,po czym zamarł w bezruchu. Momentami wyglądał jakby spał ale to pozorny spokój. W rzeczywistości baczył czujnie na wszelkie przejawy ruchu w wodzie...Doczekał się w końcu. Napuszone do tej pory piórka,przywarły teraz do ciała. Wzrok podążał za przyszłą ofiarą,celując długim dziobem niczym włócznią. Sylwetka ptaka, poczęła powoli przechylać się w dół, po czym jedno szybkie machnięcie i skrzydła złożyły się wzdłuż ciała...Plusk wody i w jednej sekundzie ta błękitna iskra, wzbiła się znowu w powietrze. Tym razem jakby bardziej ociężale,dźwigając w dziobie sporego ciernika...
Znowu przysiadł na tym samym miejscu i uderzył swą ofiarą dwa razy o gałąź. Odwrócił rybkę właściwą stroną i najzwyczajniej w świecie połknął...Jeszcze chwilę baczył na swą okolicę,po czym wydał przeciągły dźwięk i odleciał przed siebie, w kierunku nurtu rzeki...
Spokój wiosennego poranka,przerwał szum trawy i cichy trzask łamanych gałązek. Sylwetka skradającego się do brzegu rzeki człowieka mówiła,że ów młodzian z wędką w ręku, najwyraźniej zamierza niepostrzeżenie podkraść się pod samą skarpę...
Powoli nie śpiesząc się,chłopak przestępował w kucki,z nogi na nogę...Zdumiewające jak pięknie pachnie młoda roślinność nadrzeczna, rozdeptany tatarak uwalnia swą ostrą woń, świeże pokrzywy i trawa. Do tego bryza pstrągowego potoku, tego nie poczujesz pędząc szybko przed siebie. To wszystko szczegóły ale jakże ważne szczegóły...
Nad samym brzegiem dojrzał resztki żabiego skrzeku. Znak po nocnym bytowaniu wydry. Wydra zostawiła także w tym miejscu,bardzo charakterystyczny zapach i tropy. Mocno wyczuwalna woń,nawet dla niewprawionego obserwatora. O tej porze zwierzęta te,tak właśnie znaczą swoje rewiry...
Rzeczka ciągła w tym miejscu swe wody trochę szybciej. W pewnym momencie zwężała się by zaraz,dalej rozlać się w niewielką płań... To doskonała pstrągowa miejscówka. W tym właśnie miejscu wędkarz wyjął już nie raz,przyzwoitego kropkowańca...Wiedział o tym i dlatego tym bardziej właśnie chciał,by moment podejścia i podania przynęty, odbył się wręcz podręcznikowo. Czterocentymetrowa imitacja głowacza,bujała się lekko na luźnej żyłce. Swobodny wymach ręki i przynęta z cichym pluskiem upadła na wodę.
Pomógł ręką poluzować żyłkę na kołowrotku, wodząc wzrokiem za oddalającym się szybko punktem. Wobler spłynął kilka metrów z nurtem rzeki, łowca zamknął kabłąk i poczuł jak wabik zaczyna pracować. Przyjemne drżenie przynęty,odczuwalne aż w uchwycie wędki...
Miarowy obrót korbką, dugi i trzeci. Lekko zniżył szczytówkę,zwiększając nieznacznie głębokość pracy przynęty. Wiedział,że gwałtowne szarpnięcie, może nastąpić w każdej chwili, dlatego skupił całą swą uwagę wyłącznie na jej prowadzeniu...Buum- energiczne uderzenie i mocniejsze bicie serca zarazem. Zaciął lekko ale nie było to branie...Pstrąg i to nie mały,najwidoczniej nie ma zamiaru „ugryźć” sztucznej rybki. Ooo- puknął znowu,przygląda się...Odgania ją tylko ze swego rewiru i bada. Widocznie spotkał się już w życiu z podobnymi błyskotkami i nabrał przekory albo najzwyczajniej w świecie nie żeruje i nie jest zainteresowany...
Seweryn zwinął zestaw,wyjął pudełko z przynętami i zmienił woblera na złotawą obrotówkę. „Spróbuję cię podejść z drugiej strony,z nurtem”- pomyślał i wycofał się powoli od brzegu,zataczając niewielkie koło z prądem rzeki. Chowając się za pniem olchy,wystawił nad lustro wody szczytówkę wędki z dyndającą obrotówką końcu. Szybki,kontrolowany ruch ręki,niczym strzał z bicza i przynęta poszybowała nad taflą wody,pod nawisem gałęzi...Idealnie...
Plusk wody,zamknięcie kabłąka i obrót korbką. Skrzydełko wirówki postawiło opór i zaczęło wirować...
Rześki i chłodny kwietniowy poranek,otworzył kartę nowego dnia. Jeszcze szarzało ale na horyzoncie i ponad daleką linią drzew,niczym rozlana różowa plama,widniała rozległa i bajecznie piękna poświata. Wschód słońca silnie kontrastował z błękitem nieba oraz zieloną soczystą oziminą pól i długimi cieniami przydrożnych drzew...
Mężczyzna szedł przez pole w stronę wschodzącego słońca. Bose nogi,wyczuwały rosę na lekko wzrosłym zbożu,jak i wszelkie grudki ziemi i kamienie. Spojrzał na stopy,były ubłocone- co za przyjemne uczucie, pomyślał- dlaczego nigdy wcześniej tego nie spróbowałem...Pragnął iść, przez to rozległe pole,iść tak, by ta wędrówka nie miała końca. Wiatr, delikatnymi podmuchami gładził twarz,włosy, poruszał rozpiętą koszulą... Widać było wyraźnie jak faluje zielona ozimina. Jak niewidoczna masa powietrza, porusza się szybko,znacząc swą obecność szumem i uginającymi się pod jego naporem połaciami roślin. Raz bliżej,raz dalej. W pewnym momencie zielone łany,ugięły się w stronę idącego człowieka. Widząc to rozłożył szeroko ręce. Wiatr powiał mocniej,ogarniając sylwetkę przyjemną,wiosenną bryzą- po czym cisza...spokój, jakby ten podmuch zatrzymał się właśnie przy nim,jakby znalazł się w hermetycznym pomieszczeniu...
Poczuł się lekko,bardzo lekko... W tym momencie, żadne racjonalne myślenie czy materialne odczucia nie miały znaczenia. Przyjemne,wręcz boskie uczucie,przenikliwej lekkości opanowało jego umysł i ciało. Czuł,że może właśnie za pomocą tego wiatru,unieść się w powietrze...wysoko ponad wierzchołki drzew. To odczucie było tak nieprawdopodobne,że gdzieś w podświadomości sam w to nie wierzył. I właśnie te przejawy racjonalnego myślenia,powodowały,że cała lekkość gasła,nikła i zaczynał spadać, spadać, spadać spaaaadać...Nieee
Seweryn poderwał się lekko z łóżka i podparł na łokciu. Wooow- co za zwariowany sen- pomyślał i uśmiechnął sam do siebie. Sięgnął po leżącą na stoliku komórkę. Siedem po szóstej. Może i dobrze,chociaż budzik był ustawiony na wpół do siódmej. Nic to jednak, trzeba wstawać, dzisiaj wielki dzień...
Plecak stał pod ścianą,spakowany z wieczora poprzedniego dnia. Obok złożona wędka z niewielkim woblerem,zapiętym o największą przelotkę. Po skrzypiących schodach,zszedł na dół do kuchni. Wstawił wodę i zasypał kawę w przezroczysty kubek,po czym podszedł do okna.
Na zewnątrz dopiero co świtało ale widać było wyraźną, różową poświatę na horyzoncie,brak chmur i blade,błękitne niebo. Jak we śnie... Termometr wiszący na remie okna wskazywał +5 stopni. Ciepło,a to akurat bardzo dobry znak.
Minął cichą i śpiącą wieś. Polna, piaszczysta droga wiła się niczym rzeka wśród pól. Ogrodzona ogłowionymi, wierzbami, tworzyła bardzo malowniczą scenerię- łącznie z zieloną oziminą i ciemną ścianą lasu. Na niewielkim polu,dumnie kroczyła para żurawi. Chadzały w obecności kilku pasących się saren i pary kruków.
Na widok człowieka wydarły z gardeł głośne i potężne- „krurrjuur”. Krzyczały na zmianę,alarmując całą okolicę swym podnieceniem. Głos odbijał się od ściany lasu echem, potęgując swoją siłę...
Wielkie ptaki, krzycząc poderwały się do lotu. Leciały ociężale i jakby z niechęcią, wiodąc za sobą wzrok człowieka. Sarny także czmychnęły niepostrzeżenie między drzewa. Tylko para kruków trwała na miejscu, iskając się na zmianę delikatnie i łapiąc pierwsze promienie wschodzącego słońca...Będąc w bezpiecznej odległości,ptaki te nie uciekają na widok idącego człowieka. Podrywają się niechętnie do lotu, dopiero gdy się ów obserwator zatrzyma,choćby na chwilę...
Chłopak szedł nieprzerwanie,nie chcąc ich płoszyć. Rześkie,wiosenne powietrze i wypoczęte nogi,niosły wędrowca coraz dalej i dalej... Marsz umilał śpiew skowronka polnego a potem na skraju lasu,bardzo przyjemny trel lerki. Zatrzymał się na chwilę. Zdjął plecak i wyjął aparat. Pierwsze promienie słońca przebijały się już nieśmiało ale nad polami, rysowała się jeszcze malownicza,mglista poświata poranka. Migawka trzasnęła kilka razy...Eechh...wiosna,wiosna!
Zamknął oczy, wsłuchiwał się w śpiew ptaków, odróżniając przy tym co poszczególne gatunki- oo, potrzeszcz,trznadel,sikorki- tam skowronek borowy zniża lot „lii,li,li,li,li,li,luuu”...przyjemnie,cholernie przyjemnie...
Świeża bryza mokrego od rosy, oranego pola unosiła się, gnana lekkim zefirkiem. Głębokim wdechem napełnił płuca. Raz,drugi,trzeci...wiosna pachnie inaczej,inaczej pobudza zmysły... Może to dziwne ale właśnie dźwięki i zapachy,działały najbardziej kojąco i dobitnie,właśnie wtedy gdy zamknął oczy. Takie momenty, gdy czujesz zapach ziemi po deszczu,świeżość listowia czy młodej trawy i żywicznego lasu- to chwile gdy rodzi się tęsknota...Zgaszona przez długi zimowy okres,teraz odzywa się ze zdwojoną siłą i woła, woła mocno... Żal mi ludzi,którzy tego wołania nie słyszą...
Na piaszczystej drodze,wyraźnie odbijały się tropy zwierząt. Lubił przechodzić właśnie tą dróżką, bo była to zawsze okazja, do wyciągnięcia kilku ciekawych informacji z życia lasu.
Oprócz pospolitych tropów saren i watahy dzików,dostrzegł trop jelenia- a właściwie łani. Obok niej przebiegał cielak z zeszłego roku. Wyraźne,mniejsze tropy chłystka, za duże na sarnie lecz zbyt małe na jelenia... Na krawędzi drogi,na mocniej ubitej ziemi,ciągnął się trop borsuka. Ostre,długie pazury i wielkie opuszki łap nie pozostawiały wątpliwości. Jaźwiec, pędził przed siebie,pewnymi susami...Wygłodniały,teraz patroluje swe rejony jeszcze aktywniej. Patrząc na linię tropów, Seweryn widział oczyma wyobraźni , jak masywne ciało borsuka „buja” się na boki, jak zwierzę stawia łapę za łapą, lekko pod kątem... Tu przystanął na moment,pewnie węszył i nasłuchiwał. Nagle trop skręcił ostro w stronę lasu i znikł na pierwszej połaci trawy.
Rzeka wiła się wśród łąk,pól i lasów. Na łąkach,jej brzegi porastały stare,rachityczne olchy i brzozy,poprzerastane kępami dzikiego bzu i wierzbowej łoziny...Nie była szeroka i rwąca. Ot zwykła rzeczułka,silnie meandrująca i wcale nie płytka. Bobry znaczyły na niej swą obecność, ściętymi osikami, okorowanymi gałęziami tych drzew,oraz dołkami i wykopami,tuż przy brzegu...Często, właśnie z takich zarwanych nor,wystawały powciągane,okorowane gałęzie. Chodząc jej brzegiem,należało mieć się na uwadze. Po zimie,takie dołki,potrafiły być niewidoczne, przykryte uschłą trawą. Ni stad ni zowąd, ziemia zarywała się pod nogami a delikwent lądował w noże,czasem płytkiej a czasem po pas...
Pozorny spokój,zakłócił przeciągły głos lecącego zimorodka „sciiiiiiit”! Błękitna strzała potoków i rzek, pirat wodnych autostrad...Pędzi zawrotną prędkością,omijając zręcznie wszelkie przeszkody na swej drodze. Skrzydłami porusza tak szybko,że oko ludzkie tego nie dostrzega a wygląda to wręcz tak, jak by nimi nie poruszał. Wyobraź sobie czytelniku,że możesz widzieć oczyma tego ptaka...- istny zawrót głowy- prędkość pędzącego bolidu i nagły zwrot w lewo obok pochyłego drzewa, cięcie zakrętu nad łanem uschłych pokrzyw... Potem jeszcze szybszy manewr między wiszącymi gałęziami czeremchy by w końcu zniżyć lot w linii prostej, tuż nad lustrem wody i stoop...Wylądował. Zdumiewające,jak ten ptaszek mógł w jednej sekundzie,tak zwolnić lot by wylądować na pochyłej gałązce bzu. Chirurgiczna dokładność i mistrzowska precyzja...
Znał to miejsce dokładnie. Siadał na tej gałązce nie raz,to jego stałe miejsce łowów. Rzeczka zwalnia tu nieznacznie ale nie wypłyca się za mocno i nie pogłębia- jest akurat...Zimorodek,podniecony swą aktywnością oddał z siebie przeciągłe „ sciii- sicit- scii”,po czym zamarł w bezruchu. Momentami wyglądał jakby spał ale to pozorny spokój. W rzeczywistości baczył czujnie na wszelkie przejawy ruchu w wodzie...Doczekał się w końcu. Napuszone do tej pory piórka,przywarły teraz do ciała. Wzrok podążał za przyszłą ofiarą,celując długim dziobem niczym włócznią. Sylwetka ptaka, poczęła powoli przechylać się w dół, po czym jedno szybkie machnięcie i skrzydła złożyły się wzdłuż ciała...Plusk wody i w jednej sekundzie ta błękitna iskra, wzbiła się znowu w powietrze. Tym razem jakby bardziej ociężale,dźwigając w dziobie sporego ciernika...
Znowu przysiadł na tym samym miejscu i uderzył swą ofiarą dwa razy o gałąź. Odwrócił rybkę właściwą stroną i najzwyczajniej w świecie połknął...Jeszcze chwilę baczył na swą okolicę,po czym wydał przeciągły dźwięk i odleciał przed siebie, w kierunku nurtu rzeki...
Spokój wiosennego poranka,przerwał szum trawy i cichy trzask łamanych gałązek. Sylwetka skradającego się do brzegu rzeki człowieka mówiła,że ów młodzian z wędką w ręku, najwyraźniej zamierza niepostrzeżenie podkraść się pod samą skarpę...
Powoli nie śpiesząc się,chłopak przestępował w kucki,z nogi na nogę...Zdumiewające jak pięknie pachnie młoda roślinność nadrzeczna, rozdeptany tatarak uwalnia swą ostrą woń, świeże pokrzywy i trawa. Do tego bryza pstrągowego potoku, tego nie poczujesz pędząc szybko przed siebie. To wszystko szczegóły ale jakże ważne szczegóły...
Nad samym brzegiem dojrzał resztki żabiego skrzeku. Znak po nocnym bytowaniu wydry. Wydra zostawiła także w tym miejscu,bardzo charakterystyczny zapach i tropy. Mocno wyczuwalna woń,nawet dla niewprawionego obserwatora. O tej porze zwierzęta te,tak właśnie znaczą swoje rewiry...
Rzeczka ciągła w tym miejscu swe wody trochę szybciej. W pewnym momencie zwężała się by zaraz,dalej rozlać się w niewielką płań... To doskonała pstrągowa miejscówka. W tym właśnie miejscu wędkarz wyjął już nie raz,przyzwoitego kropkowańca...Wiedział o tym i dlatego tym bardziej właśnie chciał,by moment podejścia i podania przynęty, odbył się wręcz podręcznikowo. Czterocentymetrowa imitacja głowacza,bujała się lekko na luźnej żyłce. Swobodny wymach ręki i przynęta z cichym pluskiem upadła na wodę.
Pomógł ręką poluzować żyłkę na kołowrotku, wodząc wzrokiem za oddalającym się szybko punktem. Wobler spłynął kilka metrów z nurtem rzeki, łowca zamknął kabłąk i poczuł jak wabik zaczyna pracować. Przyjemne drżenie przynęty,odczuwalne aż w uchwycie wędki...
Miarowy obrót korbką, dugi i trzeci. Lekko zniżył szczytówkę,zwiększając nieznacznie głębokość pracy przynęty. Wiedział,że gwałtowne szarpnięcie, może nastąpić w każdej chwili, dlatego skupił całą swą uwagę wyłącznie na jej prowadzeniu...Buum- energiczne uderzenie i mocniejsze bicie serca zarazem. Zaciął lekko ale nie było to branie...Pstrąg i to nie mały,najwidoczniej nie ma zamiaru „ugryźć” sztucznej rybki. Ooo- puknął znowu,przygląda się...Odgania ją tylko ze swego rewiru i bada. Widocznie spotkał się już w życiu z podobnymi błyskotkami i nabrał przekory albo najzwyczajniej w świecie nie żeruje i nie jest zainteresowany...
Seweryn zwinął zestaw,wyjął pudełko z przynętami i zmienił woblera na złotawą obrotówkę. „Spróbuję cię podejść z drugiej strony,z nurtem”- pomyślał i wycofał się powoli od brzegu,zataczając niewielkie koło z prądem rzeki. Chowając się za pniem olchy,wystawił nad lustro wody szczytówkę wędki z dyndającą obrotówką końcu. Szybki,kontrolowany ruch ręki,niczym strzał z bicza i przynęta poszybowała nad taflą wody,pod nawisem gałęzi...Idealnie...
Plusk wody,zamknięcie kabłąka i obrót korbką. Skrzydełko wirówki postawiło opór i zaczęło wirować...
http://lukaszzdyb.blogspot.com
http://mybushcraft.blogspot.com
"Bo życie przecież po to jest,żeby pożyć"
http://mybushcraft.blogspot.com
"Bo życie przecież po to jest,żeby pożyć"
- Mazazel
- Posty: 84
- Rejestracja: 02 sty 2010, 20:36
- Lokalizacja: Łódź
- Gadu Gadu: 9008350
- Płeć:
- Kontakt:
Piękne:) moje stópki też tak lubią.Spojrzał na stopy,były ubłocone- co za przyjemne uczucie, pomyślał- dlaczego nigdy wcześniej tego nie spróbowałem...Pragnął iść, przez to rozległe pole,iść tak, by ta wędrówka nie miała końca.
Podoba mi się ile zwierzaków przebiega przez Twoje opowiadanie, zręcznie wprowadzani mali bohaterowie, ze swoimi kwestiami, tropami, gestami i zapachami...
zlotykon.pl
- Hillwalker
- Posty: 271
- Rejestracja: 03 wrz 2009, 09:10
- Lokalizacja: Dąbrowa Górnicza
- Płeć:
Wiesz, o czym piszesz, czuć to w każdym fragmencie. No i te wplecione onomatopeje (Brrr, co za słowo).
Chyba lepiej brzmiałoby: "na baczności"zdybi pisze:należało mieć się na uwadze
To jest kapitalne.zdybi pisze:Błękitna strzała potoków i rzek, pirat wodnych autostrad...
" YOU create your own reality "
- Hakas
- Posty: 209
- Rejestracja: 03 lip 2008, 00:08
- Lokalizacja: Pomorze Zachodnie
- Tytuł użytkownika: KAPKANCZYK
- Płeć:
Super!!!!!
Mam tylko pytanie czy Seweryn złowił tego pstrąga?
Zanim zacząłem czytać już skończyłem
Proszę o więcej
Hakas
Mam tylko pytanie czy Seweryn złowił tego pstrąga?
Zanim zacząłem czytać już skończyłem
Proszę o więcej
Hakas
Wędruję poprzez świat polując, walcząc
i uzdrawiając
Przeklęty, kto miecz swój trzyma z dala od krwi - Bellicosa anima
Damnatus, qui gladio suo ab sanguem reservat - Bellicosa anima
i uzdrawiając
Przeklęty, kto miecz swój trzyma z dala od krwi - Bellicosa anima
Damnatus, qui gladio suo ab sanguem reservat - Bellicosa anima
- zdybi
- Posty: 435
- Rejestracja: 01 lut 2009, 22:46
- Lokalizacja: zachpom
- Gadu Gadu: 9522989
- Płeć:
- Kontakt:
Witaj. Odpowiem na nie niebawem:)Cieszę się,że się podobaMam tylko pytanie czy Seweryn złowił tego pstrąga?
http://lukaszzdyb.blogspot.com
http://mybushcraft.blogspot.com
"Bo życie przecież po to jest,żeby pożyć"
http://mybushcraft.blogspot.com
"Bo życie przecież po to jest,żeby pożyć"