Kop se grób
Moderatorzy: Morg, GawroN, thrackan, Abscessus Perianalis, Valdi, Dąb, puchalsw
- Kopek
- Posty: 1059
- Rejestracja: 10 mar 2009, 11:00
- Lokalizacja: Z największej dziury
- Tytuł użytkownika: TRAMPek łikendowy
- Płeć:
Dziękuję. Wszelkie merytoryczne uwagi są mile widziane. Chcę się rozwijać w tematach survivalowo-bushcraftowych dlatego czekam na pomysły i sugestie w tym i inych wątkach.
"Czasem- i mówię to zupełnie szczerze - żal mi, że nie wychowano mnie jak włóczęgi. Nie związanego z żadnym miejscem, obowiązkami i ludźmi.
www.kopsegrob.blogspot.com
www.kopsegrob.blogspot.com
- konradraku
- Posty: 137
- Rejestracja: 02 lis 2017, 12:34
- Lokalizacja: Żyrardów/Warszawa
- Tytuł użytkownika: Leśny MacGyver
- Płeć:
Przeczytałem z ciekawości cały wątek od początku. Pierwsze relacje były tak jakby to ująć - dość okrojone Ta relacja jest bardzo dokładna i ciekawa - fajnie się czytało, można powiedzieć, że odkopałeś temat w wielkim stylu
Tak merytorycznie, to wydaje mi się, że warto mocniej pochylić się nad uzdatnianiem wody, bo z roku na rok jest jej coraz mniej i jest coraz to gorszej jakości - sam planuję poćwiczyć przy najbliższej okazji. Dobrze by było zbudować kilka różnych systemów filtracji wody i solidnie je przetestować.
Tak merytorycznie, to wydaje mi się, że warto mocniej pochylić się nad uzdatnianiem wody, bo z roku na rok jest jej coraz mniej i jest coraz to gorszej jakości - sam planuję poćwiczyć przy najbliższej okazji. Dobrze by było zbudować kilka różnych systemów filtracji wody i solidnie je przetestować.
Mowa jest srebrem, a milczenie jest owiec
- Tanto
- Administrator
- Posty: 1093
- Rejestracja: 26 sie 2007, 19:17
- Lokalizacja: Szczecin
- Gadu Gadu: 1743064
- Płeć:
Odnośnie gotowania wody w butelce - w przypadku szklanych naczyń nie zamykał bym ich szczelnie żeby zmniejszyć ryzyko że wzrastające ciśnienie uszkodzi naczynie. Szkło można zastąpić PET'em, na jednym z pierwszych zlotów robiliśmy taki eksperyment; butelka odrobinę się zdeformowała, ale woda się zagotowała i nadawała się do picia. Wiem że to może nie najzdrowsze, ale w niektórych przypadkach lepsze niż picie wody nieprzegotowanej.
"...wszystkie koty z pyszczkami, które wyglądają, jakby ktoś wkręcił je w imadło, a potem wielokrotnie walił młotkiem owiniętym skarpetą, są Prawdziwmi kotami."
- Kopek
- Posty: 1059
- Rejestracja: 10 mar 2009, 11:00
- Lokalizacja: Z największej dziury
- Tytuł użytkownika: TRAMPek łikendowy
- Płeć:
Końdziu, pamiętam jeszcze czasy gdzie w zasadzie po każdym weekendzie ktoś wrzucał relację czy recenzję. A nawet po kilka osób naraz.konradraku pisze:odkopałeś temat w wielkim stylu
Wicia i moje doświadczenie mówi, że najlepiej wsadzić szklaną butelkę z wodą wprost do ogniska. Tak kiedyś robiłem z kumplem na biwaku i tak poskutkował drugi sposób na ostatnim minimalu.
Tu biwak EDC test 24h. Czas 24'22:
Tu 4'14
A tu mój victorinoxowy ido; cały filmik warto obejrzeć jak i wiele innych
Wychodzi na to, że wygrzewanie butelki źle wpływa na jej wytrzymałość. A dlaczego w ogóle gotowałem we szkle.? Bo taki miałem pomysł, chęć i plan. Jeżeli chodzi o gotowanie w plastiku to przede mną a co do puszek to boję się tego czegoś czym pokryte są wewnątrz ścianki puszek.
[ Dodano: 2020-03-05, 19:07 ]
Tanto, korek dokręciłem przy drugiej próbie gotowania kiedy nie miałem już denka. Butelka była skierowana korkiem do ognia.
"Czasem- i mówię to zupełnie szczerze - żal mi, że nie wychowano mnie jak włóczęgi. Nie związanego z żadnym miejscem, obowiązkami i ludźmi.
www.kopsegrob.blogspot.com
www.kopsegrob.blogspot.com
- Kopek
- Posty: 1059
- Rejestracja: 10 mar 2009, 11:00
- Lokalizacja: Z największej dziury
- Tytuł użytkownika: TRAMPek łikendowy
- Płeć:
Zapraszam Was na pierwszą część relacji z mojego ostatniego wypadu.
29-31.05.2020 Survival kit 48h/50km
Aleosochodżi?
Interesując się biwakami na dziko, przeglądając literaturę czy internet w końcu trafiamy na słowo survival. Niemal równolegle poznajemy zwrot survival kit, czyli zestaw przetrwania. Szczelna puszka wyposażona w super kosmiczne, miniaturowe wynalazki będąca na wyposażeniu USArmy huligan. I ja zapragnąłem kiedyś taką mieć. Składałem różne konfiguracje i wielkości. Z czasem okazywało się, że wyposażenie moich puszek jest tandetne a i sama puszka nie dość, że nie wygodna to i całkowicie zbędna. Bo przecież na wojnę do Wietnamu nie pojadę a raczej się nie składa żeby mi w najbliższym czasie fiordy z ręki jadły. W życiu codziennym wystarczającym zestawem przetrwania jest naładowany telefon i dwie dychy w portfelu. Kilka miesięcy temu wróciłem jednak do tematu. Survival kit'y, proponowane przez sklepy internetowe, mocno ewoluowały a ja sam podszedłem do takiego zastawu jak podszedłem kiedyś do apteczki osobistej. Czyli zestaw ma być prosty, tak bym umiał z niego korzystać i wygodny w noszeniu bym nie zniechęcał się na jego widok ruszając w teren. I tak stworzyłem swój własny survival kit. Założyłem, że w warunkach krajowych jego zadaniem będzie pomóc mi przetrwać 48 godzin w oczekiwaniu na ratunek i/lub przejść 50km w prostej lini w poszukiwaniu ocalenia. W skład mojego kitu weszło:wodoszczelne opakowanie, folder sanrenmu 710, kompas guzikowy recta, folia NRC, taśma naprawcza, latarka, foli aluminiowa, woreczek strunowy, tabletki do odkażania wody, tribiotic, ibuprom, tasectan, glukardiamid, ~2m paracordu, zaimpregnowane zapałki.
[center] [/center]
No dobra. Posiadanie zestawu to jedno ale przetestowanie to drugie. U żadnego internetowego fachowca od survivalu nie znalazłem takiego wyzwania. Nie wliczając Mr Wilsona, który podszedł do tematu nieco inaczej. Ciężko jest w moich stronach wyznaczyć prostą długości 50km omijającą chociażby duże wsie. Poza tym w miejscach ewentualnych noclegów wypadały by mi rezerwaty przyrody. Czego też chciałem uniknąć. Dodatkowo remont gierkówki mocno wydłużał czas dojazdu na start w pątkowy wieczór. Znalazłem wreszcie jakiś konsensus i wyznaczyłem sobie przemarsz na azymut 110. Skróciłem też ostatecznie trasę o 10km bo zamiast planowanych na ten rok -10kg wskoczyłem na +8. Poza tym zniesmaczony ostatnim wypadem zrezygnowałem z możliwości korzystania ze śmieci.
Forum siedzi mi już tak we krwi, że na każym biwaku małym i dużym jesteście ze mną. Tak więc po tym przydługim wstępie raz jeszcze zapraszam Was ze mną na wyprawę gdzie czekają na nas nieznane przygody.
Piątek
[center] [/center]
Ruszyłem. Tak, nareszcie. Słońce chyli się już mocno ku zachodowi, wiatr szarga dojrzewające zboża. A w tym wszystkim ja. Spragniony przygód weekendowy survivalowca. Szybko docieram nad brzeg królowej rzek ziemi łódzkiej. Rozglądam się uważnie i eksploruje okoliczne zarośla. Roślinność sięga mi do kolan. W śród niej pokrzywy, bluszczyk kurdybanek i czosnaczek, które stanowią podstawę mojej dzisiejszej kolacji. Zły tylko jestem na siebie, że tak mało umiem. Tyle tego jeszcze wokół mnie rośnie.
[center]
[/center]
Rozglądam się za miejscówką na nocleg. W pobliżu dostrzegam gruszę, po której gałęziach spływają pędy winorośli niczym deszcz z parasola. Rękoma formuję półkę, na której planuję nocleg. Z pomocą scyzoryka zbieram naręcza świeżej trawy na posłanie. Z czasem okazuje się, że z suchą trawą idzie sprawniej. Dokładam więc jeszcze jedną warstwę. Usatysfakcjonowany swoją pracą odpoczywam chwilę. Strącam z nogawki kleszcza. I obserwuję rzekę.
[center]
[/center]
Ale nie ma czasu na odpoczynek. Największym wyzwaniem tego weekendu będzie pozyskanie i uzdatnienie wody do picia. Kilkanaście metrów od brzegu rozpoczynam kopanie. Za narzędzia służą mi ręce i patyk. Najpierw zrywam trawę. Próbuje kijem zruszyć darń ale idzie ciężko.
[center] [/center]
Centymetr po centymetrze wybieram zruszany grunt i wyrywam ostatnie korzenie. Teraz pójdzie lepiej myślę. Po warstwie urodzajnej pojawia się gruboziarnisty, pomarańczowy piaseczek. Uśmiecham się sam do siebie. Będzie czym się pochwalić na forum. Woda jednak się nie pojawia. Warstwa piasku się kończy a zaczyna błoto. Takie czarne jakie znam z dzieciństwa, ze stawu za remizą. Kładę się na ziemi. Brudzę czoło o urobek z wykopu. Rękę wyciągam maksymalnie w wykopaną studnię i dopiero czuję napływającą wodę. Odczekuję kwadrans. Lustro wody nie podnosi się. Dociera do mnie, że z takiego wąskiego i głębokiego lochu nic sensownego nie wydobędę. Poszerzam otwór. Osuwający się grunt zasypuje wykop i cała praca rozpoczyna się od nowa. Zmierzcha. Z foli aluminiowej i gałązki klonu montuję czerpak. Studnię trzeba kilkukrotnie opróżnić, by mogła napłynąć czyściejsza woda. Mnie starcza cierpliwości na dwa razy. Pizgam czerpakiem o ziemię. Jest mało efektywny. Biorę w dłoń buffa, sięgam ręką do wody i wyciskam na zewnątrz. Ostatecznie pozyskana woda jest brązowa. Wrzucam tabletkę i odstawiam na bok.
[center] [/center]
Zapadł zmrok. Nie mam opału. Będzie zimno. Trudno, jak survival to survival. Rozbieram się. Otrzepuję ubranie w nadziei pozbycia się nieproszonych lokatorów. Krótka kąpiel i ubieram się wszystko szczelnie zasówiając. Noc. Adrenalina nie daje mi zasnąć. Przeżywam co przyniesie nieznane. Wypijam parę łyków. Sprawdzam czy aby moja przygoda nie zakończy się biegunką. Wodna breja smakuje jak pietruszka. Zaskakująco ale przyjemnie. Po północy temperatura odczuwalna spada do kilku stopni. Na sobie mam bluzę i kurtkę bez podpinki. Kilkukrotnie opuszczam moje schronienie by rozgrzać się trochę i wracam. Przykrywam się enercetą i czekam na świt. Przez całą noc przesypiam dwie, góra trzy godziny. Ale nad ranem nie jestem nie wyspany. Organizm szykuje się na wyzwanie. Przede mną przeprawa.
CDN
[ Dodano: 2020-06-03, 19:41 ]
Część druga
29-31.05.2020 Survival kit 48h/50km
Sobota
Blady świt. Stoję na brzegu. W myślach analizuję, z której strony jest głębiej i jaki może być stan wody. Przecież przez ostatni miesiąc padało. Pakuje się. Ponieważ nie stwierdziłem żadnych rewolucji żołądkowych wypijam pozyskaną wodę i uzupełniam jej zapas po czym zasypuję studnię. Z dwóch kłód znalezionych na brzegu i paracordu montuję prowizoryczną tratwę by mieć się czego chwycić w razie kłopotów. Awaryjnie mam ze sobą plecak z podstawowym ekwipunkiem. Resztę klamotów wiąże w kurtce. Poza bluzą, którą zakładam bo dalej mi zimno po nocy. Głęboki oddech i ruszam. Woda nie jest specjalnie zimna. Po kilku krokach dno stromo opada. Zanurzam się głębiej niż zakładałem. Tratwę ustawiłem od strony napierającego nurtu i teraz to ona stanowi dla mnie największe zagrożenie. Ogarnia mnie lawina myśli i emocji. Wszystko kończy się szczęśliwie na chwili strachu. Rzeka wypłyca się i spokojnie maszeruję na drugi brzeg. Bluza i plecak w połowie zamoczone. Na szczęście kurtka sucha. Ubieram się i reorganizuję ekwipunek. Na spokojnie wyznaczam kierunek marszu. Pęcherzyk w kompasie sprawia mi trochę problemów. Jeszcze jedno spojrzenie na wody toń i ruszam na przełaj przez las.
[center] [/center]
Po kilku set metrach okazuje się, że w gęstwinie zatoczyłem koło i wyszedłem z powrotem na rzekę. Jeszcze jedno wyznaczenie kierunku i trafiam na duży ośrodek wczasowy. Muszę obejść go dookoła. Dalej przez pola. Poranek wstał bez rosy więc mogę, nie ryzykując przemoczenia, przemierzać wysokie zboża. Mijam wieś i wrzeszczące psy. Docieram do kolejnego lasu. Idę spokojnie nie forsując tępa. Sprawdzam co chwilę kierunek i przedzieram się przez las o różnych piętrach. Natrafiam na lisie nory i szczątki zwierząt.
[center][/center]
Jednak położenie słońca względem kierunku w którym idę nie daje mi spokoju. Odpalam lokalizacje. Okazuje się, że strasznie odbiłem na południe. Zastanawiam się czy to moja nieudolność w nawigowaniu czy wskazania kompasu zaburzone pęcherzykiem mają na to wpływ. Postanawiam teraz pomaszerować jakiś czas na wschód. Wychodzę z lasu. Przede mną łąki zanim znów wejdę w las. Natrafiam na sarny i zające. Zrywam szczaw na śniadanie. Znajduję robaczywą ogromną pieczarkę i przypominam sobie, że w zestawie mam jeszcze haczyki na ryby. Odcinam kawałek nogi grzyba i zawijam w folię aluminiową.
[center][/center]
Przedzieram się przez kolejny las i sprawdzam lokalizację. Okazuje się , że nie jestem w stanie maszerować w jednym kierunku przy pomocy mojego kompasu. Rezygnuję z tego wyzwania. Nie chcę bez celu motać się po okolicy. Skupiam się na przetrwaniu. W przydrożnym rowie zbieram sitowie leśne. Smaczna przekąska.
[center] [/center]
Dalej maszeruję leśnym duktem. Natrafiam na maślaki. (dzięki Hycek, ty już wiesz za co). Nie zbieram ich jednak. Nie wiedziałbym jak je przyrządzić bez naczyń.
[center] [/center]
Jeszcze kilka kilometrów i kończy się duży kompleks leśny. Przede mną rozpościerają się pola uprawne. W jednym z rowów zbieram pałkowe serca i młode jej korzenie.
[center][/center]
Odpoczywam chwilę na czymś w rodzaju ławki widokowej na filarach. Przed południem docieram do drugiej rzeki. Jest węższa ale nieco bardziej dzika i rwąca. Po krótkich rozmyślaniach decyduję się na przeprawę na drugi brzeg, który okazuje się niewielką wysepką. Żeby jednak dotrzeć z wysepki na drugi brzeg wystarczy podwinąć nogawki.
[center][/center]
Zostaję na wyspie około dwie, trzy godziny. Wykopuje kolejną studnię. Idzie szybciej ale skutek ten sam. Brązowa breja po dodaniu tabelki ma smak pietruszki. Zbieram miętę. Z haczyków, robaczków, parakordu, kamienia i wierzby montuje coś w rodzaju sideł. Słoneczko przyjemnie grzeje. Rozwieszam mokre ubrania i zasypiam na piasku. Po jakiejś godzinie budzi mnie porywisty wiatr i nadchodzące chmury. Nie udał się połów. Zwijam wszystko i zbieram się do dalszej drogi. Zaczyna padać drobny deszcz.
[center][/center]
Maszeruję wzdłuż rzeki przez kilka kilometrów. Na trafiam na sarny, żurawie i zające. Głód zagłuszam szczawiem którego łykam jak landrynki. Przestaje padać. Dalej idę asfaltówką i mijam kolejną wieś. Zatrzymuje się przez chwilę na moście. Czuję już kilometry w nogach. Zmierzając na orientacyjne miejsce mojego drugiego noclegu odnajduję bunkier z 1939. roku.
[center] [/center]
Las wokół niego jest jednak zbyt suchy. Przechodzę przez tory i trafiam na podmokłe łąki. Wykopuję kolejną studnię. Woda szybko napływa. Do okoła jednak śmierdzi dzikiem. Na granicy lasu i łąki buduje schronienie. Z sześciu żerdek wiążę stelaż, na który zarzucam folię NRC i mocuje ją przy pomocy taśmy naprawczej. Do jednego z boków przywiązuję kłodę dla obciążenia. Ustawiam szałas jednospadowy. Na posłanie zbieram suchy mech. Kolejny raz opróżniam studnię. Zbieram jeszcze trochę opału i wykopuję dołek pod ognisko.
[center]
[/center]
Kładę się na chwilę by odpocząć. Opadam z sił i zasypiam.
CDN
[ Dodano: 2020-06-04, 19:02 ]
Część trzecia
Budzę się po godzinie. Na zewnątrz szarówka. Śmieję się sam do siebie. Przecież moje schronienie jest na zewnątrz. Pada drobny deszcz. Wstaję i napełniam na noc wody do worka. Wykopuję dołek pod ognisko. Przetrzepuję i poprawiam garderobę. Kładę się znów na legowisku. Deszcz nabiera na sile. Na razie nie jest mi zimno i nie potrzebuję ognia. Znów zasypiam.
[center][/center]
Budzę się. Dookoła ciemno. Słyszę niedaleko odgłosy dzików. Chwilowo nie pada. Wykorzystuję to na rozpalenie ognia. Robi mi się wesoło na duszy. Chwilę leżę i znów zasypiam. Całą noc pada regularny deszcz. Raz mocniej raz lżej. Odbija mi się chyba poprzednia nieprzespana nocka. Kilkukrotnie budzę się i ratuję ognisko. Aż w końcu całkowicie wygasa i zebrane drewno jest mokre. Przeciągam się i znów zasypiam. Muszę podkurczać nogi bo wystają mi poza obrys dachu.
[center] [/center]
Niedziela
Świt. Budzę się kolejny raz. Chwilowo nie pada. Wstaję by rozprostować kości. Wylewam brązową breję i zbieram deszczówkę. Nie dodaje tabletki. Po dwóch dniach pietruszajki deszczówka smakuje jak ambrozja. Dodaje do niej garść mięty. Znów zaczyna padać. Chowam się pod enercetę. Uwielbiam odgłosy padającego deszczu. Dostrzegam pasącego się w trawie sorka. Postanawiam sobie trochę poleżeć.
[center]
[/center]
Wyleguję się do siódmej. Stopniowo przestaje padać. Boli mnie głowa. Ale u mnie z bulem głowy jest jak zgoleniem. Konieczność co parę dni. Zagryzam sitowia i połykam tabletkę. Wypijam nagromadzoną jeszcze deszczówkę i zwijam obóz. Wodę w woreczku przenoszę w kieszeni kurtki. Dopiero ostatniego dnia pojawiła się mała dziurka. Ale to chyba przez nocne rozpalanie ogniska i nieuwagę.
[center]
[/center]
Ostatniego dnia robię kilkanaście kilometrów. Na początku omijając często uczęszczaną linię kolejową pakuję się w mokradła i dalej maszeruję w mokrych butach. Wiadukt muszę jednak przekroczyć górą. Szybko wdrapuje się po nasypie i schodzę po drugiej stronie. To chyba ostatnia stresująca na dziś sytuacja. Tak mi się wydawało. Idąc kilka kilometrów dalej w krzakach przy dukcie usłyszałem lochę. Spieprzając spojrzałem przez ramię i zobaczyłem kilka warchlaków. Nie czekałem na mamę. Sytuacja trwała kila sekund a serce waliło mi jeszcze przez godzinę. Podziałała na mnie bardziej mobilizująco niż ssany w marszu glukardiamid.
[center][/center]
Docieram do Świętych Łógów. Decyduję się nie kontynuować marszu. Na ten czas jestem zmęczony ale nie zciorany jak to nieraz bywało. Nie czuję specjalnie głodu i nie jestem spragniony. Z tego jestem najbardziej dumny. Po deszczówce kolor uryny się poprawił. . Na miejsce podjęcia idę jeszcze ze dwa kilometry. W drodze powrotnej siedząc w aucie okazuje się, że moja decyzja była słuszna. Momentalnie opadam z sił. Przeszedł bym te ostatnie kilkanaście kilometrów ale odbiło by to się na dniu kolejnym. Nie chcę być padnięty na drugi dzień w pracy.
[center] [/center]
Poniżej filmik będący uzupełnieniem relacji. Gdyby ktoś się zastanawił dlaczego niektóre ujęcia są przekrzywione to tłumaczę, że korzystałem z takiego statywu. Gumka i patyk czy gałązka.
[center] [/center]
[center]
Filmik: Survival kit 48h/50km [/center]
Podobało się?
Jak zawsze czekam na konstruktywną krytykę i komentarze. A ponieważ mam w sobie coś z narcyza to aplauz tłumów mile widziany.
Pozdrawiam
29-31.05.2020 Survival kit 48h/50km
Aleosochodżi?
Interesując się biwakami na dziko, przeglądając literaturę czy internet w końcu trafiamy na słowo survival. Niemal równolegle poznajemy zwrot survival kit, czyli zestaw przetrwania. Szczelna puszka wyposażona w super kosmiczne, miniaturowe wynalazki będąca na wyposażeniu USArmy huligan. I ja zapragnąłem kiedyś taką mieć. Składałem różne konfiguracje i wielkości. Z czasem okazywało się, że wyposażenie moich puszek jest tandetne a i sama puszka nie dość, że nie wygodna to i całkowicie zbędna. Bo przecież na wojnę do Wietnamu nie pojadę a raczej się nie składa żeby mi w najbliższym czasie fiordy z ręki jadły. W życiu codziennym wystarczającym zestawem przetrwania jest naładowany telefon i dwie dychy w portfelu. Kilka miesięcy temu wróciłem jednak do tematu. Survival kit'y, proponowane przez sklepy internetowe, mocno ewoluowały a ja sam podszedłem do takiego zastawu jak podszedłem kiedyś do apteczki osobistej. Czyli zestaw ma być prosty, tak bym umiał z niego korzystać i wygodny w noszeniu bym nie zniechęcał się na jego widok ruszając w teren. I tak stworzyłem swój własny survival kit. Założyłem, że w warunkach krajowych jego zadaniem będzie pomóc mi przetrwać 48 godzin w oczekiwaniu na ratunek i/lub przejść 50km w prostej lini w poszukiwaniu ocalenia. W skład mojego kitu weszło:wodoszczelne opakowanie, folder sanrenmu 710, kompas guzikowy recta, folia NRC, taśma naprawcza, latarka, foli aluminiowa, woreczek strunowy, tabletki do odkażania wody, tribiotic, ibuprom, tasectan, glukardiamid, ~2m paracordu, zaimpregnowane zapałki.
[center] [/center]
No dobra. Posiadanie zestawu to jedno ale przetestowanie to drugie. U żadnego internetowego fachowca od survivalu nie znalazłem takiego wyzwania. Nie wliczając Mr Wilsona, który podszedł do tematu nieco inaczej. Ciężko jest w moich stronach wyznaczyć prostą długości 50km omijającą chociażby duże wsie. Poza tym w miejscach ewentualnych noclegów wypadały by mi rezerwaty przyrody. Czego też chciałem uniknąć. Dodatkowo remont gierkówki mocno wydłużał czas dojazdu na start w pątkowy wieczór. Znalazłem wreszcie jakiś konsensus i wyznaczyłem sobie przemarsz na azymut 110. Skróciłem też ostatecznie trasę o 10km bo zamiast planowanych na ten rok -10kg wskoczyłem na +8. Poza tym zniesmaczony ostatnim wypadem zrezygnowałem z możliwości korzystania ze śmieci.
Forum siedzi mi już tak we krwi, że na każym biwaku małym i dużym jesteście ze mną. Tak więc po tym przydługim wstępie raz jeszcze zapraszam Was ze mną na wyprawę gdzie czekają na nas nieznane przygody.
Piątek
[center] [/center]
Ruszyłem. Tak, nareszcie. Słońce chyli się już mocno ku zachodowi, wiatr szarga dojrzewające zboża. A w tym wszystkim ja. Spragniony przygód weekendowy survivalowca. Szybko docieram nad brzeg królowej rzek ziemi łódzkiej. Rozglądam się uważnie i eksploruje okoliczne zarośla. Roślinność sięga mi do kolan. W śród niej pokrzywy, bluszczyk kurdybanek i czosnaczek, które stanowią podstawę mojej dzisiejszej kolacji. Zły tylko jestem na siebie, że tak mało umiem. Tyle tego jeszcze wokół mnie rośnie.
[center]
[/center]
Rozglądam się za miejscówką na nocleg. W pobliżu dostrzegam gruszę, po której gałęziach spływają pędy winorośli niczym deszcz z parasola. Rękoma formuję półkę, na której planuję nocleg. Z pomocą scyzoryka zbieram naręcza świeżej trawy na posłanie. Z czasem okazuje się, że z suchą trawą idzie sprawniej. Dokładam więc jeszcze jedną warstwę. Usatysfakcjonowany swoją pracą odpoczywam chwilę. Strącam z nogawki kleszcza. I obserwuję rzekę.
[center]
[/center]
Ale nie ma czasu na odpoczynek. Największym wyzwaniem tego weekendu będzie pozyskanie i uzdatnienie wody do picia. Kilkanaście metrów od brzegu rozpoczynam kopanie. Za narzędzia służą mi ręce i patyk. Najpierw zrywam trawę. Próbuje kijem zruszyć darń ale idzie ciężko.
[center] [/center]
Centymetr po centymetrze wybieram zruszany grunt i wyrywam ostatnie korzenie. Teraz pójdzie lepiej myślę. Po warstwie urodzajnej pojawia się gruboziarnisty, pomarańczowy piaseczek. Uśmiecham się sam do siebie. Będzie czym się pochwalić na forum. Woda jednak się nie pojawia. Warstwa piasku się kończy a zaczyna błoto. Takie czarne jakie znam z dzieciństwa, ze stawu za remizą. Kładę się na ziemi. Brudzę czoło o urobek z wykopu. Rękę wyciągam maksymalnie w wykopaną studnię i dopiero czuję napływającą wodę. Odczekuję kwadrans. Lustro wody nie podnosi się. Dociera do mnie, że z takiego wąskiego i głębokiego lochu nic sensownego nie wydobędę. Poszerzam otwór. Osuwający się grunt zasypuje wykop i cała praca rozpoczyna się od nowa. Zmierzcha. Z foli aluminiowej i gałązki klonu montuję czerpak. Studnię trzeba kilkukrotnie opróżnić, by mogła napłynąć czyściejsza woda. Mnie starcza cierpliwości na dwa razy. Pizgam czerpakiem o ziemię. Jest mało efektywny. Biorę w dłoń buffa, sięgam ręką do wody i wyciskam na zewnątrz. Ostatecznie pozyskana woda jest brązowa. Wrzucam tabletkę i odstawiam na bok.
[center] [/center]
Zapadł zmrok. Nie mam opału. Będzie zimno. Trudno, jak survival to survival. Rozbieram się. Otrzepuję ubranie w nadziei pozbycia się nieproszonych lokatorów. Krótka kąpiel i ubieram się wszystko szczelnie zasówiając. Noc. Adrenalina nie daje mi zasnąć. Przeżywam co przyniesie nieznane. Wypijam parę łyków. Sprawdzam czy aby moja przygoda nie zakończy się biegunką. Wodna breja smakuje jak pietruszka. Zaskakująco ale przyjemnie. Po północy temperatura odczuwalna spada do kilku stopni. Na sobie mam bluzę i kurtkę bez podpinki. Kilkukrotnie opuszczam moje schronienie by rozgrzać się trochę i wracam. Przykrywam się enercetą i czekam na świt. Przez całą noc przesypiam dwie, góra trzy godziny. Ale nad ranem nie jestem nie wyspany. Organizm szykuje się na wyzwanie. Przede mną przeprawa.
CDN
[ Dodano: 2020-06-03, 19:41 ]
Część druga
29-31.05.2020 Survival kit 48h/50km
Sobota
Blady świt. Stoję na brzegu. W myślach analizuję, z której strony jest głębiej i jaki może być stan wody. Przecież przez ostatni miesiąc padało. Pakuje się. Ponieważ nie stwierdziłem żadnych rewolucji żołądkowych wypijam pozyskaną wodę i uzupełniam jej zapas po czym zasypuję studnię. Z dwóch kłód znalezionych na brzegu i paracordu montuję prowizoryczną tratwę by mieć się czego chwycić w razie kłopotów. Awaryjnie mam ze sobą plecak z podstawowym ekwipunkiem. Resztę klamotów wiąże w kurtce. Poza bluzą, którą zakładam bo dalej mi zimno po nocy. Głęboki oddech i ruszam. Woda nie jest specjalnie zimna. Po kilku krokach dno stromo opada. Zanurzam się głębiej niż zakładałem. Tratwę ustawiłem od strony napierającego nurtu i teraz to ona stanowi dla mnie największe zagrożenie. Ogarnia mnie lawina myśli i emocji. Wszystko kończy się szczęśliwie na chwili strachu. Rzeka wypłyca się i spokojnie maszeruję na drugi brzeg. Bluza i plecak w połowie zamoczone. Na szczęście kurtka sucha. Ubieram się i reorganizuję ekwipunek. Na spokojnie wyznaczam kierunek marszu. Pęcherzyk w kompasie sprawia mi trochę problemów. Jeszcze jedno spojrzenie na wody toń i ruszam na przełaj przez las.
[center] [/center]
Po kilku set metrach okazuje się, że w gęstwinie zatoczyłem koło i wyszedłem z powrotem na rzekę. Jeszcze jedno wyznaczenie kierunku i trafiam na duży ośrodek wczasowy. Muszę obejść go dookoła. Dalej przez pola. Poranek wstał bez rosy więc mogę, nie ryzykując przemoczenia, przemierzać wysokie zboża. Mijam wieś i wrzeszczące psy. Docieram do kolejnego lasu. Idę spokojnie nie forsując tępa. Sprawdzam co chwilę kierunek i przedzieram się przez las o różnych piętrach. Natrafiam na lisie nory i szczątki zwierząt.
[center][/center]
Jednak położenie słońca względem kierunku w którym idę nie daje mi spokoju. Odpalam lokalizacje. Okazuje się, że strasznie odbiłem na południe. Zastanawiam się czy to moja nieudolność w nawigowaniu czy wskazania kompasu zaburzone pęcherzykiem mają na to wpływ. Postanawiam teraz pomaszerować jakiś czas na wschód. Wychodzę z lasu. Przede mną łąki zanim znów wejdę w las. Natrafiam na sarny i zające. Zrywam szczaw na śniadanie. Znajduję robaczywą ogromną pieczarkę i przypominam sobie, że w zestawie mam jeszcze haczyki na ryby. Odcinam kawałek nogi grzyba i zawijam w folię aluminiową.
[center][/center]
Przedzieram się przez kolejny las i sprawdzam lokalizację. Okazuje się , że nie jestem w stanie maszerować w jednym kierunku przy pomocy mojego kompasu. Rezygnuję z tego wyzwania. Nie chcę bez celu motać się po okolicy. Skupiam się na przetrwaniu. W przydrożnym rowie zbieram sitowie leśne. Smaczna przekąska.
[center] [/center]
Dalej maszeruję leśnym duktem. Natrafiam na maślaki. (dzięki Hycek, ty już wiesz za co). Nie zbieram ich jednak. Nie wiedziałbym jak je przyrządzić bez naczyń.
[center] [/center]
Jeszcze kilka kilometrów i kończy się duży kompleks leśny. Przede mną rozpościerają się pola uprawne. W jednym z rowów zbieram pałkowe serca i młode jej korzenie.
[center][/center]
Odpoczywam chwilę na czymś w rodzaju ławki widokowej na filarach. Przed południem docieram do drugiej rzeki. Jest węższa ale nieco bardziej dzika i rwąca. Po krótkich rozmyślaniach decyduję się na przeprawę na drugi brzeg, który okazuje się niewielką wysepką. Żeby jednak dotrzeć z wysepki na drugi brzeg wystarczy podwinąć nogawki.
[center][/center]
Zostaję na wyspie około dwie, trzy godziny. Wykopuje kolejną studnię. Idzie szybciej ale skutek ten sam. Brązowa breja po dodaniu tabelki ma smak pietruszki. Zbieram miętę. Z haczyków, robaczków, parakordu, kamienia i wierzby montuje coś w rodzaju sideł. Słoneczko przyjemnie grzeje. Rozwieszam mokre ubrania i zasypiam na piasku. Po jakiejś godzinie budzi mnie porywisty wiatr i nadchodzące chmury. Nie udał się połów. Zwijam wszystko i zbieram się do dalszej drogi. Zaczyna padać drobny deszcz.
[center][/center]
Maszeruję wzdłuż rzeki przez kilka kilometrów. Na trafiam na sarny, żurawie i zające. Głód zagłuszam szczawiem którego łykam jak landrynki. Przestaje padać. Dalej idę asfaltówką i mijam kolejną wieś. Zatrzymuje się przez chwilę na moście. Czuję już kilometry w nogach. Zmierzając na orientacyjne miejsce mojego drugiego noclegu odnajduję bunkier z 1939. roku.
[center] [/center]
Las wokół niego jest jednak zbyt suchy. Przechodzę przez tory i trafiam na podmokłe łąki. Wykopuję kolejną studnię. Woda szybko napływa. Do okoła jednak śmierdzi dzikiem. Na granicy lasu i łąki buduje schronienie. Z sześciu żerdek wiążę stelaż, na który zarzucam folię NRC i mocuje ją przy pomocy taśmy naprawczej. Do jednego z boków przywiązuję kłodę dla obciążenia. Ustawiam szałas jednospadowy. Na posłanie zbieram suchy mech. Kolejny raz opróżniam studnię. Zbieram jeszcze trochę opału i wykopuję dołek pod ognisko.
[center]
[/center]
Kładę się na chwilę by odpocząć. Opadam z sił i zasypiam.
CDN
[ Dodano: 2020-06-04, 19:02 ]
Część trzecia
Budzę się po godzinie. Na zewnątrz szarówka. Śmieję się sam do siebie. Przecież moje schronienie jest na zewnątrz. Pada drobny deszcz. Wstaję i napełniam na noc wody do worka. Wykopuję dołek pod ognisko. Przetrzepuję i poprawiam garderobę. Kładę się znów na legowisku. Deszcz nabiera na sile. Na razie nie jest mi zimno i nie potrzebuję ognia. Znów zasypiam.
[center][/center]
Budzę się. Dookoła ciemno. Słyszę niedaleko odgłosy dzików. Chwilowo nie pada. Wykorzystuję to na rozpalenie ognia. Robi mi się wesoło na duszy. Chwilę leżę i znów zasypiam. Całą noc pada regularny deszcz. Raz mocniej raz lżej. Odbija mi się chyba poprzednia nieprzespana nocka. Kilkukrotnie budzę się i ratuję ognisko. Aż w końcu całkowicie wygasa i zebrane drewno jest mokre. Przeciągam się i znów zasypiam. Muszę podkurczać nogi bo wystają mi poza obrys dachu.
[center] [/center]
Niedziela
Świt. Budzę się kolejny raz. Chwilowo nie pada. Wstaję by rozprostować kości. Wylewam brązową breję i zbieram deszczówkę. Nie dodaje tabletki. Po dwóch dniach pietruszajki deszczówka smakuje jak ambrozja. Dodaje do niej garść mięty. Znów zaczyna padać. Chowam się pod enercetę. Uwielbiam odgłosy padającego deszczu. Dostrzegam pasącego się w trawie sorka. Postanawiam sobie trochę poleżeć.
[center]
[/center]
Wyleguję się do siódmej. Stopniowo przestaje padać. Boli mnie głowa. Ale u mnie z bulem głowy jest jak zgoleniem. Konieczność co parę dni. Zagryzam sitowia i połykam tabletkę. Wypijam nagromadzoną jeszcze deszczówkę i zwijam obóz. Wodę w woreczku przenoszę w kieszeni kurtki. Dopiero ostatniego dnia pojawiła się mała dziurka. Ale to chyba przez nocne rozpalanie ogniska i nieuwagę.
[center]
[/center]
Ostatniego dnia robię kilkanaście kilometrów. Na początku omijając często uczęszczaną linię kolejową pakuję się w mokradła i dalej maszeruję w mokrych butach. Wiadukt muszę jednak przekroczyć górą. Szybko wdrapuje się po nasypie i schodzę po drugiej stronie. To chyba ostatnia stresująca na dziś sytuacja. Tak mi się wydawało. Idąc kilka kilometrów dalej w krzakach przy dukcie usłyszałem lochę. Spieprzając spojrzałem przez ramię i zobaczyłem kilka warchlaków. Nie czekałem na mamę. Sytuacja trwała kila sekund a serce waliło mi jeszcze przez godzinę. Podziałała na mnie bardziej mobilizująco niż ssany w marszu glukardiamid.
[center][/center]
Docieram do Świętych Łógów. Decyduję się nie kontynuować marszu. Na ten czas jestem zmęczony ale nie zciorany jak to nieraz bywało. Nie czuję specjalnie głodu i nie jestem spragniony. Z tego jestem najbardziej dumny. Po deszczówce kolor uryny się poprawił. . Na miejsce podjęcia idę jeszcze ze dwa kilometry. W drodze powrotnej siedząc w aucie okazuje się, że moja decyzja była słuszna. Momentalnie opadam z sił. Przeszedł bym te ostatnie kilkanaście kilometrów ale odbiło by to się na dniu kolejnym. Nie chcę być padnięty na drugi dzień w pracy.
[center] [/center]
Poniżej filmik będący uzupełnieniem relacji. Gdyby ktoś się zastanawił dlaczego niektóre ujęcia są przekrzywione to tłumaczę, że korzystałem z takiego statywu. Gumka i patyk czy gałązka.
[center] [/center]
[center]
Filmik: Survival kit 48h/50km [/center]
Podobało się?
Jak zawsze czekam na konstruktywną krytykę i komentarze. A ponieważ mam w sobie coś z narcyza to aplauz tłumów mile widziany.
Pozdrawiam
"Czasem- i mówię to zupełnie szczerze - żal mi, że nie wychowano mnie jak włóczęgi. Nie związanego z żadnym miejscem, obowiązkami i ludźmi.
www.kopsegrob.blogspot.com
www.kopsegrob.blogspot.com
- Kopek
- Posty: 1059
- Rejestracja: 10 mar 2009, 11:00
- Lokalizacja: Z największej dziury
- Tytuł użytkownika: TRAMPek łikendowy
- Płeć:
Tak zgadzam się co do filtra. Mam oczywiście i własne wnioski. Muszę kupić filtr, wymienić kompas, wymienić woreczek na wodę, dołożyć krzesiwo, kupić zapałki sztormowe i może jeszcze jakieś narzędzie i znaleźć zamiennik dla NRC. "Survival kit 2" po poprawkach już planuję. Tylko, że taki zestaw przestanie być lekki i wygodny w noszeniu. I zamiast zabierać go na poważne wypady będzie kurzył się na półce. Wiem już na ile mogę zaufać tabletkom i jaki smak ma woda po nich. Po pięciu dniach nie wystąpiły żadne dolegliwości żołądkowe. Ale ja w ogóle piję wodę z różnych źródeł i nie mam z tym problemu. Zdaje się Tanto ma podobne podejście. Zdjęcie woreczka z wodą przekłamuje nieco i daje mylny obraz tego jak ta woda wyglądała po odstaniu.
Soohy nie schowanie drewna pod daszek to nie błąd tylko pragmatyzm. Rozważałem rozpalenie nodi ale zaistniałych okolicznościach zajęło by mi to dużo czasu. Drobne drewno spala się szybko i wymaga ciągłej kontroli. Każdy kto się tak dogrzewał w nocy wie, że jest to spore utrudnienie. Warunki atmosferyczne i mój stan psychofizyczny pozwalał na przespanie nocy bez ogniska. Ognisko planowałem jedynie awaryjnie. Pod daszek schowałem jedynie rozpałkę i drobne gałązki. Bo nic więcej pod schronieniem z enercety się nie zmieści. Proponuję przećwiczyć budowę takiego schronienia. Można się zaskoczyć. Trzeba mocno kurczyć nogi podczas deszczu. Ale fakt mogłem zrobić jeszcze mały daszek na drewno z pokryty mchem. Zabrakło mi wyobraźni. Inaczej by się spawa miała gdybym koczował dwa dni w jednym miejscu. Wtedy druga nocka była by piknikiem.
Soohy nie schowanie drewna pod daszek to nie błąd tylko pragmatyzm. Rozważałem rozpalenie nodi ale zaistniałych okolicznościach zajęło by mi to dużo czasu. Drobne drewno spala się szybko i wymaga ciągłej kontroli. Każdy kto się tak dogrzewał w nocy wie, że jest to spore utrudnienie. Warunki atmosferyczne i mój stan psychofizyczny pozwalał na przespanie nocy bez ogniska. Ognisko planowałem jedynie awaryjnie. Pod daszek schowałem jedynie rozpałkę i drobne gałązki. Bo nic więcej pod schronieniem z enercety się nie zmieści. Proponuję przećwiczyć budowę takiego schronienia. Można się zaskoczyć. Trzeba mocno kurczyć nogi podczas deszczu. Ale fakt mogłem zrobić jeszcze mały daszek na drewno z pokryty mchem. Zabrakło mi wyobraźni. Inaczej by się spawa miała gdybym koczował dwa dni w jednym miejscu. Wtedy druga nocka była by piknikiem.
"Czasem- i mówię to zupełnie szczerze - żal mi, że nie wychowano mnie jak włóczęgi. Nie związanego z żadnym miejscem, obowiązkami i ludźmi.
www.kopsegrob.blogspot.com
www.kopsegrob.blogspot.com
- Tanto
- Administrator
- Posty: 1093
- Rejestracja: 26 sie 2007, 19:17
- Lokalizacja: Szczecin
- Gadu Gadu: 1743064
- Płeć:
Zgadza się, oczywiście z zachowaniem minimum zdrowego rozsądku.Kopek pisze:Ale ja w ogóle piję wodę z różnych źródeł i nie mam z tym problemu. Zdaje się Tanto ma podobne podejście.
Trzeba pamiętać że takie podejście nie jest dobre dla wszystkich, życie w 'sterylnych' warunkach sprawia że wiele osób może nie tolerować picia naturalnej wody. ...ale woda to nie trucizna
"...wszystkie koty z pyszczkami, które wyglądają, jakby ktoś wkręcił je w imadło, a potem wielokrotnie walił młotkiem owiniętym skarpetą, są Prawdziwmi kotami."
- konradraku
- Posty: 137
- Rejestracja: 02 lis 2017, 12:34
- Lokalizacja: Żyrardów/Warszawa
- Tytuł użytkownika: Leśny MacGyver
- Płeć:
Kopek, a gdyby tak spróbować tego patentu? Nie wiem czy działa w rzeczywistości - na filmiku działaKopek pisze:Biorę w dłoń buffa, sięgam ręką do wody i wyciskam na zewnątrz. Ostatecznie pozyskana woda jest brązowa.
PATENT - KLIK
Mowa jest srebrem, a milczenie jest owiec
- Kopek
- Posty: 1059
- Rejestracja: 10 mar 2009, 11:00
- Lokalizacja: Z największej dziury
- Tytuł użytkownika: TRAMPek łikendowy
- Płeć:
Temat jest planowany, na którymś z weekendowych wyzwań.
W scenariuszu mojego wypadu nie planowałem korzystania ze śmieci więc miałbym problem z pozyskaniem naczyń do tego patentu.
Ale dziękuję za zainteresowanie.
W scenariuszu mojego wypadu nie planowałem korzystania ze śmieci więc miałbym problem z pozyskaniem naczyń do tego patentu.
Ale dziękuję za zainteresowanie.
"Czasem- i mówię to zupełnie szczerze - żal mi, że nie wychowano mnie jak włóczęgi. Nie związanego z żadnym miejscem, obowiązkami i ludźmi.
www.kopsegrob.blogspot.com
www.kopsegrob.blogspot.com